Jerzy Łoziński, John Hersey

John Hersey, "Hiroszima", tłum. Jerzy Łoziński

Doktor Fujii “nie miał czasu pomyśleć, że umiera, zanim sobie uświadomił, że żyje”.

Ojciec Kleinsorge, jezuita właśnie czytał formacyjną gazetę, gdy “zdążył pomyśleć tylko jedno: bomba spadła wprost na nas”.

Panna Sasaki porządkowała papiery w biurze Wschodniazjatyckiej Fabryki Blach i - patrząc w okno - planowała, co jeszcze zrobi tego dnia. Gdy “odwracała głowę od okien, pokój napełnił się oślepiającym blaskiem”.

Na pannę Sasaki spadły regały. “Tak oto w fabryce blachy w pierwszym momencie ery atomowej istota ludzka została zawalona książkami”.

Sześciu bohaterów, sześć różnych, a jednak podobnych sobie losów. John Hersey, amerykański dziennikarz już rok po wybuchu bomby w Hiroszimie, napisał reportaż, który bez cienia przesady można nazwać jednym z najważniejszych w XX wieku. Pytanie, czy - jak chce wydawnictwo na okładce pierwszego polskiego wydania tej wybitnej książki - najważniejszym, pozostawmy bez odpowiedzi.

Bomba rozbłysła nad japońskim miastem piętnaście minut po ósmej, szóstego sierpnia 1945 roku. Hersey, na podstawie rozmów ze swoimi bohaterami, rekonstruuje wydarzenia następujące po tym dramatycznym momencie. Pokazuje świat, który znalazł się na skraju apokalipsy. Świat, w którym jednak wciąż ważna jest hierarchia, etykieta, a głos cesarza usłyszany w radiu potrafi wzruszyć, bo przecież cesarz wcale nie musiał przemawiać do swoich poddanych.

“Ulica zawalona była szczątkami domów, przewróconymi słupami telegraficznymi i drutami. Z co drugiego, co trzeciego domu, często płonącego, dochodziły głosy uwięzionych ludzi, które zawsze jednak zachowywały formalną poprawność: Tasukete, kure!” Doktor Fujii będzie wstydził się swego wyglądu, bo przecież lekarz nie może pomagać w łachmanach, a wielebny Tanimoto, pastor kościoła metodystów, “jako chrześcijanin współczuł uwięzionym, jako Japończyk był przytłoczony wstydem, że jemu nic się nie stało”. Nie wszyscy wybrali życie. Byli tacy, którzy wrócili w płomienie. Byli też tacy, którzy nie prosili o pomoc - niekoniecznie z powodu braku możliwości jej otrzymania. Po prostu nie wypadało.

Scena po scenie, płynnie przechodząc od jednego bohatera, do drugiego i mieszając ich losy, Hersey tworzy wielowątkowy fresk katastrofy. Tym bardziej poruszający, że napisany rzeczowo, niemal zupełnie bez emocji, a mimo to ciągle bliski losom zwykłych ludzi. I choć amerykański atak na japońskie miasta to wydarzenie, które zmieniło losy świata, czytając “Hiroszimę” wielka historia nie oddala nas od śledzenia indywidualnych losów.

Reportaż Herseya ukazał się w “New Yorkerze”. Z gazety wycofano reklamy i inne materiały. Okładka magazynu - jak pisze w polskim wstępie Michał Choiński - przedstawiała sielankową scenę, która nie zdradzała zawartości. “Obraz przemawiał (...) do wyobraźni czytających - ukazywał znaną im miejską rzeczywistość, która może być w mgnieniu oka zmieciona z powierzchni ziemi siłą bomby atomowej”, pisze Choiński. Ilustrację z “New Yorkera” znajdziemy i na polskiej okładce, choć zupełnie nie wiem po co jednak ten sielankowy obraz przełamano tandetną grafiką nadpalonego skrawka papieru. Jednak niemal 80 lat po “New Yorkerze” czytelnik już nie kupi metafory?

Tak czy inaczej mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym, a plusem nowego wydania są rozdziały, które Hersey dopisał po czterdziestu latach. Opowiada w nich o dalszych losach bohaterów i pokazuje, jak japońskie społeczeństwo i rząd przez lata unikał rozmowy o “hibakusha”, czyli “ludziach dotkniętych eksplozją”. Żyli oni - pisze Hersey - “w ekonomicznym czyśćcu, przede wszystkim dlatego, że rząd japońskie nie chciał brać na siebie jakiejkolwiek moralnej odpowiedzialności za ohydny czyn zwycięskich Amerykanów”. Dopiero gdy w 1954 załoga kutra rybackiego została napromieniowana w wyniku amerykańskiej próby z bombą wodorową na atolu Bikini, społeczeństwo uznało, że czas zaprotestować. Jednak jeszcze trzy lata trzeba było czekać na ustawę o pomocy dla “hibakusha”.

Hersey uświadomił Amerykanom grozę tego, co się wydarzyło. Pokazał, że zwycięstwo osiągnięto czynem zbrodniczym, którego nie da się usprawiedliwiać racją militarną. Dla tych, którzy jeszcze nie tak dawno świętowali zrzucenie bomby atomowej, nagle to zdarzenie stało się powodem do wstydu. W "Time" napisano, że "każdy Amerykanin, który pozwolił sobie na żarty z bomb atomowych (...) powinien przeczytać artykuł pana Herseya".

Wielkim osiągnięciem Herseya jest dostosowanie języka do opisywanej sytuacji. Tragedia, której - potocznie mówiąc - “nie sposób opisać” opisywalna się staje dopiero, gdy znajdziemy na nią sposób. Proste, pozbawione emocjonalnego ładunku zdania mówią zarówno o szoku ofiar, jak i osadzonej w japońskiej kulturze powściągliwości. Jednocześnie w tle cały czas czai się zwykły świat - bohaterowie (jeśli tylko fizycznie są do tego zdolni) mogą wyjść z Hiroszimy i wsiąść do pociągu, a jeden z nich gdy trafia do tokijskiego szpitala, z zadowoleniem przyjmuje fakt, że jest sensacją, bo na miejscu nikogo jego obrażenie nie dziwią.

Czytając "Hiroszimę" bardzo ciekawiło mnie jak doszło do tego, że bohaterowie książki zaufali amerykańskiemu dziennikarzowi. Okazuje się, że ojciec Herseya był protestanckim misjonarzem w YMCA, a on sam urodził się w Tianjinie i nauczył się mówić po chińsku, zanim nawet zaczął mówić po angielsku. Gdy chłopak miał jedenaście lat (według innych źródeł dziesięć), rodzina wróciła do Stanów Zjednoczonych. Powodem była postępująca u jego ojca choroba Parkinsona. "W pewnym sensie przez całe życie uważałem się za obcokrajowca", mówił Hersey w rozmowie z Jonathanem Doe z "The Paris Review" w latach 80. XX w.. To poczucie wyobcowania z pewnością pozwoliło mu na przygotowanie takiego, a nie innego reportażu. Bo tego dzieła nie mógł przecież napisać ktoś, kto chciałby bronić amerykańskiej racji stanu.

“Hiroszima” wbrew pozorom nie jest manifestem antywojennym. Jest relacją ze środka piekieł, która kończy się stwierdzeniem, że w pamięci wielebnego Tanimoto, podobnie “jak w pamięci świata, pojawiały się luki”.

To już trzecie wydanie “Hiroszimy” po polsku. Pierwsze ukazało się już w 1948 roku nakładem Spółdzielni Wydawniczej "Wiedza". Był to przekład wybitnego poety i prozaika ("Sól ziemi") Józefa Wittlina, który jednak w wielu momentach z prostych, “żołnierskich” zdań Hersey zrobił zdania ładne literacko, ale nie do końca oddające to, co się wydarzyło w oryginale. Później Wittlin był pisarzem zakazanym, a nowego przekładu doczekaliśmy dopiero przed kilkunastoma laty.

Jeśli jeszcze nie znacie - naprawdę musicie. To prawdziwe arcydzieło literatury XX wieku czyta się, jakby zostało napisane wczoraj.

/// Za wpis otrzymam wynagrodzenie od wydawnictwa Znak ///

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jakie stopy opisała Szmaglewska?