W.A.B, J. Marteen Troost, Małgorzata Glasenapp
J. Marteen Troost, "Życie seksualne kanibali. Dwa lata na Pacyfiku"
W dzieciństwie mialem beznadziejny gust literacki, fascynowały mnie bowiem książki dość prostackie, byle przygodowe. Otóż przeczytałem kilkadziesiąt książek Karola Maya (tzn. to, co z nich zrobiono w Polsce), lubiłem romansidła w typie powieści “płaszcza i szpady” a ponad wszystko rozmiłowany byłem w książkach o rozbitkach na wyspach. Robinsona Crusoe przeczytałem kilka razy, miałem słabość do Guliwera i wielbiłem powieść R. M. Ballantyne, “Koralowa wyspa”. Wielokrotnie czytana dawała mi nadzieję na przyszłe odkrycia geograficzne. Z geografią u mnie zawsze było dobrze - fascynowały mnie mapy, tak historyczne jak i klasyczne atlasy, małe państewka na ich skrajach także bywały przedmiotem wytężonej uwagi. Dlatego, gdy z wydawnictwa W.A.B. przypłynęła w butelce przez Wisłę propozycja lektury (a za chwilę i sama książka przydryfowała do mojego biureczka) “Życia seksualnego kanibali” z bardzo dla mnie atrakcyjnym podtytułem “Dwa lata na Pacyfiku”, nie wahałem się ani chwili i rzuciłem Proustem o ścianę, Mariasa schowałem pod kanapę a Rotha odwróciłem grzbietem do ściany i usiadłem do lektury.
Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że jest to dobra książka! Olbrzymie! Jakiś czas temu przyjąłem do biblioteczki mej książkę “Tydzień w Korei Północnej. 1500 kilometrów po najdziwniejszym kraju świata” Christiana Eiserta i od tego czasu, jak ktoś mi obiecuje “zabawny reportaż z krańca świata”, to odmawiam. Książka Eiserta to najgorszy reportaż, jaki w życiu czytałem a do dziś nie wiem czemu nie ostrzegła mnie informacja, że napisał ją “niemiecki satyryk”. Może dlatego, że ówcześnie pracowałem u wydawcy tejże książki? Nie rozważajmy tego zbyt długo i wróćmy do “Życia seksualnego kanibali”, które nad poziomy wylatuje (tzn. na poziom jednego metra, wyżej w Kiribati się nie da). Jest to opowieść o tym jak partnerka autora z nim na doczepkę przenoszą się na Kiribati (ona pracuje dla amerykańskiej organizacji pomocowej, on jest na bezrobociu) i organizują życie wśród mieszkańców i mieszkanek Kiribati. Książka jest pełna tego, czego się spodziewacie - opisów nieprzystosowania kulturowego, zaskoczeń i przyzwyczajania się do życia w tym specyficznym kraju. Nic odkrywczego, ale zapewniam, że wszystko to napisano lekko, przyjemnie, z humorem, który nie gilgocze zbyt uporczywie (może poza początkiem książki) i bez obrażania inteligencji czytelnika, który ma za sobą “Jądro ciemności”. Duży ukłon dla autora za szacunek dla tubylców (choć jak szanować ludzi, którzy lubią “Ice Ice Baby”?) i uniknięcie nadmiernej tkliwości czy politycznej poprawności. To nie jest wstrząsająca analiza stosunków społecznych, mroczny reportaż o duszących się we własnym sosie potomkach i potomkiniach kanibali, budząca sumienia relacja świadka, to po prostu dobrze skrojona rozrywka, idealna na wakacje. A jak jesteście ambitni, to nic nie stoi na przeszkodzie byście później przeczytali i przeczytały “Kongo” Davida Van Reybroucka.
Jest tylko jedno “ale” do książki J. Maartena Troosta, otóż jest to już trochę książka-starowinka. W oryginale ukazała się w 2004 roku, przez co chwilami można zadawać sobie pytania - “czemu nikt na Kiribati nie korzysta z internetu?”, a poważniejszym problemem jest fakt, że od kilku lat Kiribati próbuje się przenieść na jakiś trudniej zatapialny kawałek lądu, gdyż wyspiarskiemu państewku zagraża ocieplenie klimatyczne (którego ponoć nie ma). Mimo tego warto po książkę sięgnąć, zwłaszcza w wakacyjnym skwarze pocieszającym jest fakt, że komuś jest jeszcze cieplej.
Tłumaczyła Małgorzata Glasenapp i to jest kolejnym argumentem za tą pozycją.
Skomentuj posta