Czarne, Mikołaj Grynberg

Mikołaj Grynberg, "Księga Wyjścia"

"Księga wyjścia” Mikołaja Grynberga to kilkadziesiąt wywiadów z... I tu się pojawia problem z definicją, ale spróbujmy. To wywiady z ludźmi, którzy w marcu 1968 zostali poinformowani przez polskie państwo, że nie ma tu dla nich miejsca. Nie do wszystkich to w pełni dotarło, niektórzy to wiedzieli od dawna, a niektórzy dopiero się obudzili. Niektórzy byli Żydami, a niektórzy nie zwracali na to uwagi. Niektórzy - większość - byli dość zamożni i dobrze ustosunkowani, ale nie wszyscy. Wszystkich pyta Grynberg o to, co im zabrał Marzec 68’, o tożsamość i to, jak wspominają dzieciństwo. Muszę przyznać, że znając sporo literatury dotyczącej 68 roku, opowieści o samym wyjeździe (lub pozostaniu w Polsce) nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Oczywiście tragiczne, losy ludzi się nagle skomplikowały w sposób niezwykły i znalezienie wyjścia z sytuacji było trudne, ale tą narrację znamy. Za to Grynberg i jego rozmówcy skierowali moje oczy na dwie sprawy. Kasę i szkołę. Zacznijmy od tej drugiej. W większości wspomnień czytamy o prześladowaniach w szkole, popychaniach, wyzwiskach, segregacji i ostracyzmie towarzyskim. W szkole, po drodze do niej, tuż za przyjaznymi drzwiami własnego mieszkania. Jeden cytat, z wypowiedzi Pery Kacman:

- (...) poszłam do szkoły na tyłach sądów i od razu dostałam kamieniem w głowę.
- Dlaczego?
- Jako Żydówka.
- Od kogo?
- Od koleżeństwa z klasy.

To, co przeżyli ci ludzie jako dzieci z pewnością wpływa na ich aktualną postawę - często, podobnie jak w “Oskarżam Auschwitz” konfrontacyjną, wręcz agresywną wobec rozmówcy. I chwała Grynbergowi, że to pokazuje, że oddaje emocje i te momenty, w których zdaje się, że blisko jest do zerwania wywiadu czy wyproszenia namolnego dziennikarza za drzwi. Grynberg w oczach niektórych rozmówców jest kimś w rodzaju rzecznika prasowego, nie do końca “naszego”, choć przecież znanego. Są tam też rozmowy trudne z innych powodów, bo jak rozmawiać z Piotrem Fejginem nie pytając o jego ojca, Anatola?

A teraz kasa. Choć Wyka pisał, że “na Niemców wina i zbrodnia, dla nas klucze i kasa”, to w 1968 roku Niemców już nie było. Kasa zaś i mienie “pożydowskie” się przydawały.

Paulina Chmielnicka: “Dali nam trzy tygodnie. Próbowałyśmy sprzedać różne rzeczy. Wszyscy chcieli dostać te rzeczy za bezcen. Każdy chętny mówił do mamy: i tak pani to musi sprzedać, bo przecież zaraz musicie wyjechać”. Gdy w 1989 roku wraca do Łodzi i wchodzili do mieszkania, w której mieszkali, “pani, która otworzyła drzwi, pozwoliła mi wejść. Mieszkanie było w bardzo złym stanie, a najdziwniejsze było to, że wszystkie kontakty zwisały ze ścian. Zapytałam, dlaczego tak jest. A ta pani: Żydzi tu mieszkali, szukaliśmy dolarów, a potem mężowi się już nie chciało naprawiać. Nasze dzieci rozumiały po polsku - były przerażone”. Chmielnicka opowiada kobiecie, że mieszkała w tym mieszkaniu i… płaci jej dziesięć dolarów “za wpuszczenie nas do mieszkania”. Sporo emocji towarzyszyło mi podczas tej lektury. Przypomina się opowiadanie Idy Fink, w którym Polacy ukrywają żydowskie małżeństwo za obietnicę zbudowania im po wojnie domu. Kiedy wiele lat później wracają do Polski i odwiedzają swoich wybawicieli w nowym domu, zostają zaprowadzeni do ukrytego w mieszkaniu pomieszczenia, zbudowanego by kiedyś ich dobroczyńcy mogli się znowu ukryć, ale już w wygodniejszych warunkach. To chyba były podobne emocje podczas lektury.

Nina Himelstein mówi Grynbergowi: “Oddaliśmy obrazy do komisu, notabene nigdy nie dostaliśmy za nie pieniędzy, zostały tam. (...) Najbardziej płakałam, gdy mama oddała psy. (...) Bali się, że Żydzi wrócą i zabiorą im pierzyny, które kiedyś zostawili”.

Grzegorz Himelstein wspomina “Żyda od skrzyń”, który “przychodził do domu, oglądał, co jest do zabrania, i mówił: dwa metry sześcienne. (...) Podobno nigdy się nie mylił. Później budował taką skrzynię i wszystko się do niej mieściło”.

Viola Wein: “Przyszła nasza gosposia z całą rodziną i tylko było słychać takie pytania: a te rajstopy, co tam wiszą? Bierz, bierz. Trochę rzeczy sprzedaliśmy, ale nie mieliśmy co zrobić z pieniędzmi. Można było wywieźć tylko pięć dolarów. Szłam ulicą, to kumple pytali: pożyczysz parę groszy? Dawałam, bo byłam w euforii, a poza tym nie miałam ich na co wydać. Tak było do wyjazdu.”

Ala Elczewska: “Przyszedł Iredyński z jakąś młodą osobą i chcieli wypróbować łóżko rodziców. Przyszedł starszy pan i zobaczył u nas Mostowicza. Popatrzył i pyta: a pan nie wyjeżdża? Kupił trochę rzeczy i wyszedł. Po chwili wrócił i zapytał: a jakichś lekarstw na choroby weneryczne pani nie sprzedaje? I wyjechałam z Dworca Gdańskiego”.

Piotr Wiślicki: “Co zrobić z zastawą stołową, gdy ma się tylko miesiąc na spakowanie całego życia? Żadna Desa nie przyjmuje, komisy już są pełne pożydowskiego mienia. Ludzie w pułapce czasu miotający się z całym swoim dorobkiem”.

Leon Marymont: “Zaczęliśmy się pakować. Zanieśliśmy listę naszych rzeczy do zatwierdzenia. Mieliśmy nowy stół i krzesła. Ojciec pomalował im nogi farbą, żeby wyglądały na starsze, ale i tak zabronili nam je wywieźć”.

Leon Sfard: “Jak tylko się okazało, że wyjeżdżamy, odwiedził nas milicjant w cywilu z żoną. Żeby obejrzeć i pomierzyć pożydowskie mienie. Bardzo mili ludzie, nie mieliśmy do nich pretensji. Ta żona chciała się zorientować, jaką szafę musi kupić. Zostawiliśmy im dużo rzeczy, szafy też”.

Rozumiem, że w kraju się nie przelewalo, ale jednak nie minęło 20 lat od wojny i myślę, że wszyscy wiedzieli co to przypomina. Dzisiaj, pięćdziesiąt lat po tych nie przynoszących nikomu w tym kraju chwały, wydarzeniu dyskutuje się o dobrym polskim wizerunku i sposobach na jego ratowanie. Jak z komedii pomyłek - co bierzemy się za poprawianie wizerunku, tym brzydszy ten nasz makijaż. Może by tak przestać? Choć to utopia, o czym świetnie w innej książce, którą Czarne za chwilę wyda, pisze Jacek Leociak - w kraju, w którym największa siła etyczno-moralna jest przesiąknieta antysemityzmem, nie wydarzy się raczej nic dobrego. Jest na jutubie taki - dziwnie skonstruowany - film z Henrykiem Błaszczykiem, który jako dziecko był bezpośrednią przyczyną pogromu kieleckiego. Wystarczy wziąć pierwsze pięć komentarzy, by zrozumieć postawę bohaterów i bohaterek książki Grynberga.

Jedną mam tylko uwagę natury organizacyjnej - o ile fragmenty dotyczące ojca Grynberga są bardzo cenne i wprowadzają ciekawą perspektywę rodziców starających się być wystarczająco dobrymi, nie nadopiekuńczymi, którzy pozostali w Polsce, tak już świadomość, że spora część rozmówców i rozmówczyń zna autora z dzieciństwa i, dość bliski krąg znajomych przepytany przez autora mnie trochę irytował. Ponownie perspektywa Marca 68 ograniczona została do Warszawy i osób dość zamożnych, czy chociaż dobrze ustosunkowanych. Może się trochę mylę, nie liczyłem tego tak dokładnie, ale w trakcie lektury mocno mnie jednak nadmiar tych dwóch perspektyw - uprzywilejowanej i warszawskiej - drażnił.

Grzegorz Himelstein mieszka w Izraelu i mówi wprost, “Polska to jest trudny temat”. I daje niezwykły przykład, nim zamknę opowieść o “Księdze Wyjścia”, licząc na to, że nie ominiecie tej książki w swoich planach czytelniczych.

“Tutaj, w Izraelu, Żydzi, którzy przyjechali z Maroka, uczą swoje dzieci i wnuki śpiewać w ich języku. Ci, którzy przyjechali z Rosji, trzymają się w swoim getcie kulturowym. Drugie, trzecie pokolenie mówi po rosyjsku. Żydzi z Persji śpiewają pieśni swoich dziadków. A u Żydów, którzy przyjechali z Polski… nie zobaczysz tego. Nie śpiewają “Płonie ognisko w lesie”, a ich dzieci nie bawią się w „Krakowiaczek jeden miał koników siedem…”. Żyd z Maroka ma w sobie wiele nostalgii, wiele wspomnień. Nie usłyszysz tego od Żyda z Polski”.

Tylko w Polsce jest Polska. Masłowska miała rację.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Kto ocalił Izabelę Czajkę-Stachowicz?