Zimbabwe, Uganda

Refleksje powakacyjne

Dobry wieczór. U nas zmiana warty. Redaktora Wróbel udaje się w ukraińskie góry, a redaktor Szot wrócił z afrykańskiej wyprawy. Poniżej próba podsumowania trzech tygodni wycieczki, zapraszam do lektury.

Gdy w czerwcu 1574 roku Henryk Walezy stwierdził, że ma dość Polski, uciekł do Wiednia, z którego udał się w podróż. Odwiedził m.in. Wenecję, gdzie jako król Francji był przyjmowany z honorami. Uroczysty wjazd Walezego portretowano wielokrotnie, znany jest obraz Andrea Vicentino, który wisi w weneckim Palazzo Ducale oraz powstałe wtedy portrety Henryka III autorstwa Tintoretta. Ten ostatni dostał za trzy sprezentowane królowi obrazy 50 dukatów. To była dość niewygórowana cena. Nie wiem ile za obraz dostał Piazza Andrea za swoje dzieło “Król Polski przyjmowany przez dożę Wenecji", ale dzieło to jest honorowo wyeksponowane w National Art Gallery w Harare. Obok dwóch zakurzonych dzieł Veronese. To nie jedyne, choć akurat chyba najszczęśliwsze zaskoczenie w Zimbabwe. Do innych można zaliczyć wszechobecne piosenki Michaela Jacksona i Madonny (o ile się gustuje) i fantastyczny rozwój płatności elektronicznych, dzięki któremu można łatwo kupić ziemniaki sprzedawane na zatłoczonej ulicy. W Zim uważają, że każdy turysta chce nabyć banknot o 17 zerach, obecnie oczywiście bezwartościowy. Są tu ludzie mili, zainteresowani pogodą w Polsce i tym, czy podoba nam się Zimbabwe (kłamiemy trochę). Łączą w sobie lokalną żywiołowość z brytyjską flegmą. Zaczepiający się Zimbabweńczyk zanim zacznie zachęcać do zakupów w jego “kramiku", zawsze najpierw powie “Hi, how are you" i zanim skończą się te uprzejmości, człowiek jest już kilka kroków dalej. Oczywiście można też konwersację prowadzić dalej i usłyszeć, że kuzyn był w Polsce i mu się nie podobało, bo nikt nie mówił po angielsku i było niemiło. W Zim też bywa niemiło i po zmroku nie warto poruszać się na piechotę. Nie warto. I tyle w temacie. Kuchnia Zimbabwe to spełnienie marzeń założyciela KFC. W lokalnej sieci Chicken Inn (połączonej z Baker Inn, Fish Inn i Pizza Inn) stołuje się tutejsza klasa średnia, a w lokalnych restauracjach królują tańsze odmiany kurczaka w panierce. I fasolka po brytolsku. Tu się człowiek przestaje dziwić brakom prądu, wody i towarów na półkach. Nie ma też dolarów, które są oficjalną walutą. Zamiast nich wszyscy posługują się bonami. Choć tych w bankomatach też nie ma. Bank Zim gwarantuje wymianę 1 do 1 z dolarem jakby co, ale na czarnym rynku za studolarówki trzeba przepłacić, bo przecież wyjeżdżając za granicę nie wymienisz zimbabweńskich bonów. Jest bardzo drogo, wg niektórych rankingów Harare jest najdroższym miastem Afryki i znajduje się w światowej czołówce. Odczuliśmy to. W latach 80. Zim było najbogatszym afrykańskim krajem, a Harare miastem dynamicznym i rosnącym w górę. Obecnie to architektoniczne kuriozum z doskonale zachowaną architekturą kolonialną i tą z lat 60-80. Robiące niezwykłe wrażenie. Kryzys polityczny, bankructwo w związku z zaangażowaniem w wojnę w Kongu-Zairze, wyzysk farmerów odwzajemniony przemocą wobec nich, korupcja, przeciekający system podatkowy, sankcje i dość specyficzna, wyjątkowo pokojowa postawa miejscowej ludności, doprowadziły kraj do katastrofy. Widać w Zim bogatą przeszłość, ale to są naprawdę smutne powidoki. Za to przyroda w Zim robi wrażenie nawet podczas tutejszej zimy (temp. od zera do +30). Najpopularniejsze - Victoria Falls i park narodowy Hwange są łatwo dostępne dla turystów i ciekawe, ale nie porywające. Wielkie zwierzęta są piękne, ale oglądane z samochodu i bezpiecznej odległości stanowią ciekawostkę, bez której spokojnie bym przeżył. Safari nie dla mnie. A chciałoby się podejść, dać orzeszka. Wrażenie robią zaś tańczące skały w Matopo, wśród których znaleźć można setki grot z malowidłami nawet sprzed kilkunastu tysięcy lat. Buszmeni, wyparci przez lud dziś nazywany Szona, już tu nie mieszkają, ale ich dziedzictwo jest zaskakujące i tajemnicze, podobnie jak “Wielkie Zimbabwe", kompleks fortyfikacji i miast prawdopodobnie z X-XIV wieku. Dla mnie był to cel tej podróży, bo się naczytałem w dzieciństwie książek o wielkich i odległych cywilizacjach. Nie zawiodłem się - mam oczekiwania stępione i dostosowane do tego, że obrazki z dzieciństwa zawsze będą ciekawsze od rzeczywistości. No może czasem jest inaczej. Ale to w Ugandzie. W górach Rwenzori, gdzie przez kilka dni walczyliśmy z chorobą górską w warunkach tropikalnych. Widoki jak z “Avatara", chwilami nieprawdopodobne. Wędrówka fascynująca, choć nie można zapomnieć o etycznym aspekcie takiego podróżowania - z człowiekiem idzie cała grupa miejscowych, którzy niosą jedzenie, bagaże. Dotarcie do górskich baz bez nich jest niemożliwe, ale ile dostają za robotę? No i biały człowiek idący z grupą miejscowych… rządzą nami klisze i one są straszne.

W Kampali, ugandyjskiej stolicy, w samym jej centrum, stoi meczet im Kadafiego, którego budowę rozpoczął Idi Amin. W Zimbabwe ukrywa się skazany w Etiopii na śmierć Mengestu, a odsunięty od władzy tyran-geronta, Mugabe deklaruje, że zagłosuje na opozycyjnego kandydata w wyborach prezydenckich. W wyborach, w których kandydat partii dotychczas sprawującej rządy zawisł na wszystkich bilbordach w kraju. Opozycyjny Nelson Chamisa spoglądał na nas z lichych plakacików przyklejanych taśmą do drzew. Taka demokracja. 30 lipca sprawdzian.

O ile Zimbabwe jest krajem, który upadł i w kilka lat cofnął się o gospodarcza epokę, tak Uganda powoli, ale jednak się bogaci. Z dobrą, niezwykle hojną kuchnią, w której królują ziemniaki, banany, fasola i maniok. Bananowiec na deser? Niezły. W dwadzieścia lat z 18 milionów Ugandyjczyków zrobiło się prawie 40 milionów. Dzietność na poziomie 6-7 dzieci sprawiła, że rząd uruchomił bardzo rozbudowany program informujący o metodach planowania rodziny. Sympatyczny przewodnik po wspomnianym już meczecie Kaddafiego (przewodnik jest obowiązkowy) na pytanie ile osób mieszka w Kampali odpowiedział, że coś od 2 do 4 milionów. 2 miliony ludzi żyje w przybliżeniu, a stolica ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów kolejnych domków ze skromnymi uprawami czegokolwiek. Opowieść o 500 plus wzbudziła szczery i naprawdę entuzjastyczny śmiech u pewnego absolwenta turystyki. Podobnie jak fakt, że chcieliśmy pochodzić po wsi, zamiast gapić się w sawannę z całkiem ekskluzywnej lokalizacji. Ugandyjska ulica najpiękniejsza jest w porannym słońcu, w którym lśnią liście bananowców, a tysiące dzieciaków idzie do szkół. W mundurkach, bokiem drogi, podąża armia, z której może ktoś kiedyś zostanie lekarzem, ale wielu zasili wojska wysyłane do Somalii czy wstąpi do partyzantki i może rozpocznie kolejną wojnę. Bo w kraju niedługo zacznie brakować miejsca dla wszystkich, a Uganda jest też ulubionym kierunkiem emigracji z Puntlandu, Somalilandu i Sudanu Południowego. Coś się wydarzy. Ale póki co ulica mieni się barwami i pachnie dymem. Ulica, po której jeżdżą tysiące motorków zwanych tu ‘boda boda’ i służących za dość tanie taksówki. Jazda nimi była doświadczeniem naprawdę specyficznym, trochę jak z Bonda, gdyby odwiedził Ugandę. Odwiedziło ten kraj trzech papieży, co czyni ją państwem wyjątkowym na mapie Afryki. Fakt te podkreślano dumnie i jako osoba z kraju, w którym na upamiętnienie zasługuje nawet fakt, że papież-Polak przelatywał nad pewną miejscowością, nie byłem tym zaskoczony. Jednak także meczety, zwłaszcza w okolicach stolicy, rosną jak na drożdżach. W Zimbabwe ogłaszają się “prorocy”, a na polach zbierają grupy kobiet ubranych na biało i zasłuchanych w słowa duchowego przewodnika. W Ugandzie jest bardziej ekumenicznie. Jest ciekawiej i bardziej chce się wracać. I nawet chaos na ulicy, na której o miejsce walczą tiry, boda boda, rowery, samochody i piesi jest łatwiejszy do opanowania niż pędzące samochody w Harare, gdzie pięciopasmowe ulice w jedną stronę w centrum miasta zamienione zostały w autostrady, na których pieszy nie ma żadnych praw. Poza prawem bycia przejechanym. I nie wyobrażaj sobie, że zielone światło ktoś tu respektuje. Tzn. piesi respektują, lepiej poczekać jak żadnego samochodu nie będzie w pobliżu. To było naprawde niełatwe przeżycie.

Jestem białym człowiekiem. Czuję się winny, czuję się niewygodnie gdy dzieci w Ugandzie mówią “hi", gdy otaczają mnie siedzącego na kamieniu przy kościółku w Kilembe, górniczej wsi u stóp Rwenzori, chcę im zaproponować selfie, ale coś mnie powstrzymuje. Dziewczyny obok chyba się założyły - jedna z nich podchodzi i podaje mi rękę. Pozostałe chichoczą. Jest mi dziwnie. Jesteśmy wycieczką trochę zorganizowaną, czasem obwożeni, ale często korzystający sami z przestrzeni miast i wsi. I czasem kończy się to dla nas kiepsko, biali są w samochodach, mieszkają na przedmieściach i widać ich w drogich centrach handlowych. Ulica jest czarna i woła za tobą “muzungi" (Uganda) lub “murungu” (Zimbabwe). Tu wszystko jest jakoś rasistowskie. Nie mogę się pozbyć tej myśli. Może dlatego, choć zrobiłem ponad tysiąc zdjęć, tylko na kilku z nich można znaleźć ludzi. Budynki, przyroda, zwierzęta, widoczki, jakieś kurioza ludzką ręką uczynione, ale nie ludzi. Pornografia fotografii turystycznej, pokazywanie biedy, ludzi w kurzu na ziemi sprzedających chińskie zabawki, nie chcę tego. Bieda jest wszędzie na świecie, ale ta czarna bieda jakoś nas estetycznie porusza. W Kilembe po stalowym moście przerzuconym przez wyschniętą akurat Nyawambę przechodzil, skrajem mostu, nagi, może trzyletni chłopiec. Automatyczny odruch chwytania za aparat jest czymś ohydnym, pokusa by właśnie to pokazać, jako symbol Ugandy czy Afryki w ogóle, jest czymś, co mnie poniża. Rasa mnie poniża, klisze mnie poniżają. Często nie umiem od nich uciec. Dlatego nie zrobiłem tego zdjęcia, jak i wielu innych. Nie jestem podróżnikiem, choć lubię miejsca, w których “nic nie ma", jestem turystą, który z uprzywilejowanej pozycji spogląda na przedstawienie, którym jest czyjś świat, czyjeś życie. Nawet ten opis jest pewnie niestosowny w jakimś stopniu. Wolę niepewność i wątpliwości.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jak nazywał się chomik Ewy Kuryluk?