Czarne, Remigiusz Ryziński

Remigiusz Ryziński, "Dziwniejsza historia"

„Dziwniejsza historia” to jedna z najgorszych książek, jakie czytałem w serii „reportaże” wydawnictwa Czarne. Tak od strony konstrukcji, narracji jak i błędów czysto merytorycznych. [UWAGA – ARGUMENTY]

Już poprzednia książka Remigiusza Ryzińskiego, „Foucault w Warszawie” była przegadaną opowieścią zbudowaną na bardzo wątłym materiale i ledwie kilku świadkach (recenzję znajdziecie na Kurzojady.pl). Brak materiału zastąpił autor wyliczankami z przypuszczeń, pustosłowiem i chwytami czysto technicznymi, parapoetyckim wersowaniem, które – co chyba ciekawe – w nowej książce zostało zredukowane do czasem absolutnie niezrozumiałych zdań pojedynczych, z których zbitki nic nie wynika. To pokazuje jak wielką przysługę zrobiła autorowi redakcja w Dowodach na Istnienie, redakcja w Czarnym nie postarała się, choć jest tego jeszcze jeden powód. Bohater. Jeden. Hubert. Pochodzący z uprzywilejowanej rodziny (architekci, w tle majaczy Krzywicka) mężczyzna jest właściwie jedynym bohaterem tej książki. To jego opowieść życia, którą Ryziński grzecznie przepisuje, dodając - gdy Hubertowi brakuje pamięci lub wyobraźni - własne obserwacje i przypuszczenia. A Hubert, “jest badaczem i jednocześnie okazem. Zawsze chętny do rozmów, do analiz, do pisania i wspominek. Pyta sam siebie o siebie i bawi się, gra. Stawia na czerwone. Zakłada oczko. Trochę kantuje”. 

Nie jest niczym złym reportaż poświęcony jednemu bohaterowi, ale wtedy poprosimy o ciekawą biografię, a nie udawany reportaż o życiu osób homoseksualnych przed, w trakcie i po wojnie. Materiały dodatkowe, tworzące tło, czy mające uzasadnić reportażowy charakter książki są wątłe, o czym najlepiej świadczy zakończenie “Dziwniejszej historii”, w którym autor nawrzucał co tylko mógł - knajpy, pisarzy, teczki, Huberta, lesbijki, seks z żołnierzami… groch z kapustą, z którego faktycznie wychodzi “dziwniejsza historia”, ale nie jest to komplement.

Ryziński z powodu braku materiału i by ukryć, że ‘de facto’ mówi w książce tylko jedna osoba, buduje swoją opowieść zacierając ślady pomiędzy tym, co opowiada jego bohater, a co jest odautorskie. I tak na przykład, gdy ktoś mówi bardzo ryzykowne od strony faktów zdanie: „W czasie wojny warszawscy homo bywali w kawiarniach chętnie”, to nie wiemy kto mówi, może nam się wydawać, że robi to Hubert, główne źródło informacji z „Dziwniejszej historii”, ale jest to wypowiedź nieoznaczona myślnikiem, zatem jednak pochodząca od narratora. Skąd narrator to wie? Tego nie wiemy. Takich momentów są setki, bo jest to książka utkana z przypuszczeń, plot, niepewności i fantazji odautorskich. O tyle trudnych do kontrowania, że często podanych jako zasłyszane lub zacytowane z wypowiedzi bohatera. Weryfikacji bohaterów autor się nie podjął, bo i niezbyt wielu ich było, ale o tym też za chwilę.

Nominacja „Foucaulta…” do Literackiej Nagrody Nike mogła się zdarzyć. Błędy popełniać może też szacowne jury, choć w tej sytuacji Kamil Bałuk powinien dostać nagrodę z marszu i kurierem do miejsca pobytu. Niestety nominacja i ważki temat, sprawiają, że Ryziński zaczął uchodzić za eksperta od historii homo, a media chętnie go nam pokazują. Nie zaglądając zbyt uważnie do samej książki. Zajrzyjmy i zobaczmy najpierw kilka prostych błędów merytorycznych. 

Pisze Ryziński: „Chłopcy się puszczali, chodzili ze sobą z własnej woli, kochali zupełnie zwyczajnie. Była na nich w Rzeszy kara. Stanowił o niej paragraf 175, który przywędrował za sprawą okupacji także do Polski. Oskarżonych znaczono różowym trójkątem”. Oskarżonych z art. 175 nie znaczono różowym trójkątem, a robiono tak z tymi, skierowanymi do obozów koncentracyjnych. Zatem niektórzy byli tak oznakowani, ale nie wszyscy. Ma to swoje konsekwencje w „Dziwniejszej historii”, bo autor pisze, że: „Obecnie znany jest jeden przypadek Polaka z różowym trójkątem” i dodaje, że ma na myśli Teofila Kosińskim. Otóż nie, Teofil nie miał takiego oznaczenia, bo nigdy nie był w obozie. Co prawda Ryziński w usta bohatera wkłada wypowiedź: „potem do mnie dotarło, że jego cały pobyt w obozie koncentracyjnym i cała historia z tym Willim, w którym był potwornie zakochany, że to musiało zostawić na jego osobowości straszne piętno", ale jej nieskontrowanie przez narratora może zostawić czytelnika z błędnym przekonaniem, jakoby Stefan (Teofil) Kosiński w obozie był. A nie był, o czym mówi książka, na którą się autor powołuje. Myląc zresztą posłowie Joanny Ostrowskiej i pisząc o nim jako o przedmowie. Co zatem czytał Ryziński? Dla mnie to pytanie ważne, bo dalej mamy kolejny błąd. Pisze autor, że w 1933 roku w Niemczech "powstały listy homoseksualistów i paragraf 175 wszedł nabrał [sic!] nowej mocy. Za czynny lub bierny homoseksualizm – oraz „nierząd ze zwierzętami” – wyznaczał karę od trzech miesięcy do dziesięciu lat więzienia". Nie wiemy zatem czy wszedł, czy nabrał mocy, a tak naprawdę to istniał od 1871 roku, zawsze był powiązany z zoofilią, która w 1935 roku została wydzielona jako paragraf 175b. 

Należy zadać pytanie, o czym myślał autor, pisząc, że ulicami Podkowy Leśnej chodzili sobie Żydzi, bo Niemcy ich nie rozpoznawali. „A Żydzi chodzili zupełnie swobodnie, cała masa. Wszyscy wiedzieli, że to są Żydzi, koledzy, koleżanki z kompletów, nikt się tym nie przejmował”. Ponownie narrator milczy, a przecież gdyby tak było, to Helena Turczyńska z Brwinowa nie dostałaby tytułu Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, a Anna Synoradzka-Demadre nie opisywałaby losów rodziny Wertensteinów. A jest to książka, na którą Ryziński przy innej okazji się powołuje. Takich błędów wyłapałem kilka w temacie mi bliskim, ale myślę, że powinni się tym tekstem zająć specjaliści i specjalistki i przyjrzeć dokonanym w nim manipulacjom.

Także bardzo wątpliwe jest pisanie o Boyu-Żeleńskim, że prowadził “walkę o prawa mniejszości seksualnych”, bo w porównaniu z ilością publicystyki poświęconej „świadomemu macierzyństwu”, jego publicystyka odnośnie osób homoseksualnych jest rozproszona i niekonsekwentna, a sam Boy widział go raczej jako pewną ideę platońską, a o ludzi troszczył się z powodu przemocy, jaką wobec nich stosują np. szantażyści, o czym Ryziński też wspomina. Wojciech Śmieja analizował te teksty i pisał, że Boy nigdzie nie zauważa pojedynczej osoby, a widzi zbiorowość, środowisko. To też było cenne, ale wbrew pozorom był to gło osamotniony. Nieciekawe jest też pisanie przez Ryzińskiego, że za nim “niemalże na ślepo, szła Irena Krzywicka”, bo to trzeba by dowieść. 

Podobnie jak w „Foucaulcie…” ma Ryziński problem z bohaterami. Bo ich nie ma, a jak są – to niewiele wnoszą, a przecież trzeba książkę napisać. Jak to zrobić? Okazuje się, że można mimo, że głównego bohatera książki, Huberta, najlepiej charakteryzuje sam narrator, pisząc (na jednej stronie): „nie chodził”, „mówiło się”, „prawdopodobnie”, „Hubert nie pamięta, ale…”; dobrze, że „Hubert mijał”, bo można by uznać, że Hubert został wymyślony tylko po to, by autor mógł opowiedzieć pełną niepewnych źródłowo informacji bajkę, a nie reportaż. Albo tak: „znany jest przypadek chłopca molestowanego przez swojego szefa”. Skąd znany? Komu znany? Od reportera wymagałbym jednak zwracania uwagi na takie elementy. 

Kilkanaście stron dalej Hubert – dalej na jednej stronie – „wie o tym z drugiej ręki”, „ma świadomość”, „nie spotkał”, „ja nic mnie wiem”. Czasem zaczynałem wątpić w to, czy Hubert istnieje, a nie jest może jakimś bohaterem fikcyjnym, na którego składają się wypowiedzi kilku osób i autorskie fikcje. Podobnie jest wątpliwym tak obszerne przepisywanie wspomnień Michała Głowińskiego. Ryziński je poszatkował nie poddając choć częściowej weryfikacji, do której ma prawo, jak i Głowiński ma prawo do błędu. I tak jest, gdy Głowiński pisze o „pejsachówce”, że to „błąd w języku polskim”, bo wódka się powinna nazywać „pesachówka”, świadczący o polskim antysemityzmie. Otóż nie. W jidysz „Pejsach” to właśnie słowo określające „Pesach”, a „ej” to dyftong z jidysz. „Pejsachówka” jest jidyszyzmem, a nie antysemicką kalką [POTWIERDZONE KONSULTACJAMI, ZAPIS MOGĘ UDOSTĘPNIĆ]. To, że w książce “Zagłada” pisana jest z małej litery to inny zaskakujący moment.

Język „Dziwniejszej historii” jest dziwny. Sporo tu stylizacji na Hannę Krall i jak możecie się domyślić, ta metoda nie zadziałała. Mamy tu sporo zdań, których nie można zrozumieć, jak: „Rano jeszcze zimno. Niby wiosna, ale rośnie słabo”. Co rośnie? Trawa? Kwiatki? Skróty myślowe to nie jest metoda na napisanie książki, a takich mam zakreślonych całkiem sporo. Są smutne naiwności, jak ta, gdy „getto sobie płonie. Getto płonie, a Hubert patrzy. Inne ma w sercu rozterki”. Lub, gdy charakteryzuje bohaterkę: „jest bardzo niska, wzrostem przypomina nastoletnią dziewczynę”. Statystycznie kobiety przestają rosnąć w wieku osiemnastu lat. Albo opis Warszawy (jesteśmy przed wojną!) z informacją, że „nie było jeszcze perspektywy z wieżowcami”. To jest takie tworzenie kolorytu i opowieści dla samej opowieści, bo to zdanie równie dobrze może opisywać lata 80. w stolicy. To jest o tyle męczące, że gdy tylko Ryziński może opisać knajpę, to wypełnia tym przynajmniej stronę, gdy tylko może sięgnąć po książkę Szaroty o warszawskiej rzeczywistości wojennej, to od razu dwie strony załatwione opisem, który nic nie wnosi do głównego tematu. Albo gdy bohater idzie sobie od mostu Poniatowskiego do Belwederu to przecież można trasę opisać, wymieniając ciekawe miejsca przy alejach Ujazdowskich. Przy tej okazji zwracam uwagę na fakt, że rabin miał na nazwisko Majzels a nie Mejzels, ale to już tylko kosmetyka. 

Na koniec zostawiam sobie sprawę kiczu. 
Dzieci żydowskie „przychodziły chmarami”, „jak małe zwierzątka, wygłodniałe i dzikie”. Bohater mówi o nich, że „mówiły w jidyszu [sic!] i uczęszczały do jesziwy”. Autor komentuje: „I dlatego poszły do ognia”, a getto „płonęło i płonęło, jakby nie chciało zgasnąć”. 

Animalizacja i animizacja, dwa zabiegi dość charakterystyczne dla postholokaustowego kiczu, który ma sprawić, że opis będzie wzruszał i wstrząsał, tak jakby sam fakt, że getto spłonęło, a setki dzieci żebrały po „aryjskiej” stronie o chleb, nie było wystarczająco wstrząsającym dramatem. Widok papieru z żydowskich bibliotek, który wiatr rozniósł po okolicy, „Lokomotywa” Tuwima użyta do opisu „Grossaktion” – prostackie chwyty retoryczne w stylistyce kiczu nie przystoją reportażyście mającemu ambicje literackie. Podobny zabieg dostrzec możemy przy opisie rzezi Ochoty, gdzie Ukraińcy...

“Szli na węch
Jak wilki do padliny.
Jak sępy do krwi”.

Jest też kicz prostszy. Gdy pisze o „volksdeutschu R.”, że gwałcił praktykantów, pisze Ryziński:

„W obecności.
W tym samym pokoju.
W tym samym łóżku.
Gdy ona spała.”

Dramat!

Jest dużo niezgrabności, gdy na przykład opisuje sklep braci Hirszfeldów, gdzie luksus i „ściany wyłożone były lustrami, wszystko rozświetlone żyrandolami i pełne nastroju, jak w kościele”, a zaraz nazywa go „sklepikiem”. Ładny mi sklepik, jak w kościele. Maniera literacka Ryzińskiego razi i irytuje, gdy czytamy, że „Hubertowy afekt do aktora nie miał uzasadnienia w domowej tradycji”, pozostaje nam tylko parsknąć śmiechem. Infantylizacja bohaterów, niepotrzebne wycieczki w kierunku „Lubiewa”, zbytnie utożsamienie języka narratora z językiem bohaterów w celu nadania tekstowi cech „artystycznych” to jeden z wielu problemów tej książki. 

Smuci mnie ta książka, bo powiela stereotyp osoby homoseksualnej o artystycznych zdolnościach, która lubi się zabawić, “dobrze się ubrać, napić, zjeść”, ale jest też niestała w związkach i zdecydowanie niemonogamiczna. Ryziński omija konfrontowanie swojego bohatera z tym, że istnieli też geje spoza warstwy uprzywilejowanej, nie szuka takich bohaterów i nie zadaje sobie pytań o ich los. Podobnie jak opisując doświadczenie homoseksualistów nie dostrzega tragedii ludzi heteroseksualnych, którzy musieli wnikać w “środowisko homo”, bo taki rozkaz dawały im służby. Dla Ryzińskiego jest to raczej coś zabawnego (co słychać zwłaszcza w rozmowie Radia Książki Michała Nogasia, polecam posłuchanie fragmentu gdzie autor wyraźnie ironizuje z ich doświadczenia), wic. Nie zadał sobie znawca Foucaulta pytania o system, który zmusza ludzi do pracy własnym ciałem w służbach specjalnych. To jest ciekawy temat i gdy mówi Ryziński, że interesuje go tak samo heteromatriks jak i homomatriks, to jednak mu nie wierzę.

Zaczyna Ryziński od motta z „Kosmosu” Gombrowicza, „opowiem inną przygodę dziwniejszą” i ja mam nadzieję, że zobaczyliście jak dziwna jest to historia, ze tak słabo napisana książka przechodzi redakcje, korekty i jest wydawana mimo dość oczywistych wad, braków i błędów. Dlaczego? Bo temat? Bo pośpiech? Po co? Mamy utalentowanych badaczy historii „odmieńców” – Ostrowska, Kaliściak, Warkocki czy Śmieja zrobili dużo, mamy Tomasika, który w wersji bardziej popularnej połączył merytorykę z sukcesem marketingowym. Mamy też Ryzińskiego, którego kiczowata opowiastka zamieniona została w poważny reportaż. Bo tak działa rynek.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?