W.A.B, Jędrzej Polak, Sebastian Barry
Sebastian Barry, "Dni bez końca"
Jako dziecko byłem namiętnym czytaczem powieści “indiańskich”. Mam za soba Karola Maya, Curwooda, Sat-Okha i pewnie dziesiątki innych nazwisk. Moją małoletnią wyobraźnią rządzili Winnetou i Pocahontas, choć jakoś się pocieszam, że dopiero jako dorosły człowiek odkryłem, że Edyta Górniak zaśpiewała kuriozalnie przełożony tekst piosenki do tegoż filmu, zaczynający się od porażającej frazy: ‘Ty masz mnie za głupią dzikuskę”. Na szczęście ja się ogłupiałem innymi lekturami. Co zaskakujące zarówno Indianie jak i Old Shurehand i inni biali wojownicy niespecjalnie mi się podobali, ale już wtedy chyba ujawniły się moje skłonności do mężczyzn czystych i krótkowłosych. Takich w tych powieściach nie było. Niezwykłe zaś postacie i niesamowitą historię dziejącą się w okolicach wojny secesyjnej opowiada nam Sebastian Barry.
“Dni bez końca” to porywająca gawęda Thomasa McNult’iego, który opowiada o swojej tułaczce po polach bitwy, namiotach i wigwamach, małych mieścinach “jak z westernu”, podrzędnych knajpach, wyszynkach… wszystkim tym, co możemy sobie wyobrazić jako prawdopodobnie istniejące na “Dzikim” Zachodzie. Artefakty są tu niezbyt istotne. Barry nie opowiada historii realistycznej, nie sprawdzajmy faktów, miejsc, ale są ludzie i ich emocje, ich przeżywanie świata. Barry wchodzi ze swoją opowieścią tam, gdzie zatrzymuje się powieść gatunkowa, mówi o emocjach, o strachu, brutalności, wyzysku, ranach, śmierci, seksie, honorze. To jakby western nowych czasów, czasów opowieści ludowej, w której ważny jest człowiek i prawda o nim, odarty z heroicznych mitów, ale dalej teatralny. Jest bowiem to powieść nadal pełna sztuczności, świadomości, że opowieść o tych czasach może być tylko grą z gatunkiem, w którą możemy włożyć kilka śmiałych scen czy pomysłów, ale dalej i zawsze będziemy operować kliszami. Jakby Barry opowiadał o niemożliwości napisania tej historii na nowo. Ale to wszystko znalazłem już później, analizując powieść. Sama w sobie jest brawurowa, fantastyczna literacko, zmieniająca tempo, popisem świadomego twórcy, który bawi się możliwościami narracji.
“(...) pewna indiańska smarkula, ucząca się angielskiego u pani Neale, przez co w ogóle się o niej dowiedziałem, poczuła do mnie miętę”.... I tak Thomas McNulty i towarzyszący mu, dzielny, przystojny i mężny, John Cole, adoptują małą Winonę. No nie do końca. Winona jest kimś w rodzaju porwanej przez białych służącej, która spełnia też funkcje córki tej niezwykłej pary. Nienormatywność, to jeden z dwóch najważniejszych, dodatkowych wątków tej powieści. Drugim jest nacjonalizm, a raczej uprzedzenia narodowe, na których budowano amerykański mit. Barry posiłkuje się stereotypami związanymi z Irlandczykami, ale wielokrotnie podkreśla, że wszyscy pochodzą “skądś”, że Ameryki nie zbudowała anonimowy biały, który wylądował nagle na środku pustkowia. Czerpiąc z mitu i go rozbudowując, Barry opowiada na nowo historię Stanów Zjednoczonych, choć zdając sobie sprawę z niemożliwości tego zadania, w końcu jest spojrzenie nadal jest spojrzeniem białego najeźdźcy. Ale przynajmniej geja.
O tym jak Thomasowi się układało z Johnem, czy warto umierać za kraj i kto budował Amerykę warto przeczytać, a przetłumaczył sprawnie Jędrzej Polak. Kurzojady patronują, a ja się bardzo cieszę z logotypu na tej książce i tego, że mogę ją wam polecić, bo to fantastyczna literatura, odpowiadająca temu, co w literaturze jest dla mnie ważne - połączeniu rozrywki z ważką treścią. Tutaj wszystko jest. No i jest John Cole, który dołączy do panteonu mitycznych postaci kłusem na koniku po stepie jeżdżących. Poezja!
Skomentuj posta