Wojciech Bonowicz, Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli w Krakowie
Wojciech Bonowicz, "Sto lat. Księga życzeń"
Dzisiaj trochę inna opowieść.
W 1914 roku w Kuźnicach Świdnickich każdy mógł dopingować swoich. Katolicy zaczęli stawiać kościół, w stylu neogotyckim, blisko głównej drogi. Zaledwie dwieście, może trzysta metrów za nim, odrobinę na lewo, w tym samym czasie ewangelicy zaczęli budowę świątynię. Dzisiaj nie ma po niej śladu, choć jeszcze można go odczytać z układu pól. Szachulcowy (czyli z drewnianym szkieletem wypełnionym gliną i wypełnieniami jak trociny) kościół został zburzony pięćdziesiąt siedem lat później. Gdy nastała tu Polska, nie było już niemieckich ewangelików, którzy przychodziliby na niedzielną mszę do podgórskiego kościółka.
Na nielicznych pocztówkach stoją obok siebie, zgodnie, choć różnice są oczywiste i metaforycznie ciekawe. Katolicy wznieśli świątynię - jak na senną wieś - potężną, górującą nad okolicą. Fasada wychodziła na główną ulicę, a wieża unosiła wysoko. Jakoś tak bardziej na pokaz. Ewangelicy ukryli się między innymi chatami, bliżej pola i ludzi. Katolicy szczupli, ewangelicy przysadziści. Historyczne zdjęcia zdają się pokazywać, że wnętrze zrobili jednak wystawniejsze od swoich braci i sióstr z kościoła rzymskiego. Lubię te pocztówki, lubię zastanawiać się jak im się żyło w tym 1914, gdy zaczęły powstawać kościoły w Fellhammer, czy sobie pomagali, a może życzyli sobie najgorzej i złorzeczyli widząc się na piaszczystych dróżkach. Ewangelicy szybciej wkroczyli do nowej świątyni, bo już po roku była gotowa. Katolicy musieli czekać jeszcze dwóch lat. Potrzeba było większej wojny, by został tylko jeden kościół, choć do czasu soborowej reformy przynajmniej modlono się w tym samym języku. Patronem ulicy przy której stał kościół przestał być zaś Adolf Hitler. Zaszczyt ten przypadł Żeromskiemu.
Opowiadam wam o tym, bo przeczytałem piękną książkę, która właśnie plącze się wokół dość dowolnie wybranych przez Wojciecha Bonowicza tematów, jak “klątwa”, “młodzi” czy “guzik”, by przez osobisty, bardzo prywatny esej o znaczeniu tych słów, przejść do prezentacji zdjęć z zasobów Muzeum Etnograficznego w Krakowie. To taka bardzo poetycka kompozycja, bo zdjęcia nie są tylko ilustracją do esejów Bonowicza, są kolejną opowieścią, z którą sami musimy się zmierzyć. Pisze Bonowicz o kominiarzach, którzy kiedyś chodzili po domach i to miało sens. Dzisiaj to ma sens mniejszy, ale nadal chodzą sprzedając nieśmiertelny kalendarz. Pisze o kartach świątecznych, których już dzisiaj się nie wysyła, albo wysyła ich niewielkie ilości. Za to do szału doprowadzają człowieka (Bonowicza zdaje się jakby mniej, niż piszącego te słowa) rymowane wierszyki, którymi ze świątecznych okazji obrywamy. Świetna i piękna jest to opowieść o tym, czym jest dzisiejsza etnografia i w jaki sposób łączy ona prywatność z uogólnieniem, wizję osobista z szerokim horyzontem badawczym.
"Sto lat. Książka życzeń” to jedna z tych książeczek-cymesików, których się nie czyta za jednym podejściem, bo traci się przyjemność. Tutaj liczy się uchwycenie chwili, wejście na chwilę w dawne światy zdjęć, całkiem radosne opowieści Bonowicza, ale nie zachłannie, jak podczas lektury kryminału, a powoli, smakując. I tak siedzę z tą książką na łóżku, niepostrzeżenie obok mnie wyrosła sterta pocztówek, jakieś nabywane na internetowych aukcjach historyczne bzdurki.
Jedną z tych pocztówek zaadresowano 19 lutego 1920 roku. Kto i o czym pisze z Fellhammer do Rudolpha Hamma dzisiaj trudno odcyfrować. Ale posiedzę na tym, poszperam. A was zachęcam do poszukania w księgarniach “Księgi życzeń” Bonowicza, bo to inspirująca i dość tania lektura. Drogie to będzie później kolekcjonowanie szpargałów.
Skomentuj posta