Świat Książki, Anna Fryczkowska

Anna Fryczkowska, "Wdowinek"

Z powieści Anny Fryczkowskiej wieje trupem już od pierwszych stron. Aniela przyjeżdża do Świątkowic na pogrzeb brata. Nie była tu od dziesięciu lat, co kilkadziesiąt razy przypomni nam autorka na kolejnych trzystu stronach. Aniela w Świątkowicach miała na imię Andżelika, ale głupio z takim imieniem robić karierę w Warszawie, choćby miała być to kariera sprzątaczki. Pogrzeb, stypa i wrócić do stolicy. Taki ma plan bohaterka “Wdowinka”, a jak wiadomo nie byłoby literatury gatunkowej bez komplikacji prostych planów. Matka łamie sobie nogę i Aniela nie ma innego wyjścia jak zostać chociaż na tydzień i pomóc rodzicielce. Ta na szczęście ma też sporo przyjaciół, a raczej przyjaciółek - krąg towarzyski zwany Sobótkami to lokalna, żeńska grupa wsparcia, a jak się później okaże... Nie mogę niestety zdradzić wam treści książki, ale trochę mogę podpowiedzieć.

Dlaczego Aniela wyjechała? Kim są Sobótki i co je łączy? Kim jest żona zmarłego? Co wykopał pies Anieli na lokalnym śmieciowisku i dlaczego to wszystko choć z jednej strony świetnie opisane, wydaje się być zbyt proste? Fryczkowska napisała kryminał, który składa się z przewidywalnych elementów - mamy bohaterkę, która nie zna za bardzo lokalnych układów, wspomniane lokalne układy, kobiece tajemnice omawiane w zamkniętym kręgu, podejrzane artefakty i dwóch gejów. Ci ostatni Fryczkowskiej się udali, bo choć znowu są ładni (ogłaszam front walki z ładnymi gejami w polskiej powieści, ja chcę gejów brzydkich i biednych!), to przynajmniej porządkie schowani i nawet czytający te słowa z rozbudowanym gejdarem literackim nie dostrzegł, że panowie mają się ku sobie. To co się nie udaje to banalne rozwiązania fabularne - Fryczkowska za szybko zostawia za sobą tropy i gdy doszedłem do pierwszego trupa historycznego nie byłem w ogóle zaskoczony. Denat wydawał mi się bardziej niż oczywisty, a historia o znalezieniu jego szczątków (oraz ich specyficzna peregrynacja po kilku domach) to pomysły naprawdę banalne i niezbyt ciekawe. Podobnie banalne są role, które rozdaje Fryczkowska - zbuntowana bohaterka ma dredy i przyjeżdża z zewnątrz, mamy oczywiście dobrą nauczycielkę, złych mężczyzn i jednego fajnego (poza gejami, ci są fajni bo są gejami), Bożenę, która ma trochę z Janiny Duszejko od Tokarczuk. Drażni przewidywalność sytuacji, jak już choćby to, że książka zaczyna się od pogrzebu, co jest pomysłem tak nowatorskim jak samo napisanie książki.

Mimo tych prostot “Wdowinka” czyta się momentami z zapartym tchem, bo autorka postanowiła opowiedzieć przez nią historię przemocy domowej, która dotknęła każdej bohaterki książki (jak i kilku bohaterów). W różny sposób, w różnym stopniu bohaterki dzielą się ze sobą swoimi doświadczeniami, ale nie znajdują sposobów na wyjście poza dziedziczną, niemalże tradycyjną przemoc. Mamy tu gwałty, bicie, przemoc ekonomiczną, psychiczną, społeczną. I mamy kobiecą solidarność, która nie zawsze jest czymś dobrym. To mi się najbardziej spodobało, że Fryczkowska nie idealizuje kobiecego wsparcia, że pokazuje te momenty, gdy wsparcie polega na stwierdzeniu, że skoro zawsze wytrzymywałyśmy, to nadal trzeba. To też jest jakieś wsparcie, choć jak wiemy - najgorsze z możliwych. Jedna z bohaterek mówi: “Co tam rząd, parlament, sądy i czwarta wladza. Tu rządzi piąta: ludzkie gadanie”. To wiejskie, małomiasteczkowe gadanie sprawia, że przemoc się ukrywa, że ofiara czuje się winna, a sprawca przemocy znajduje grono wsparcia. Fryczkowska wskazuje na rolę kościoła katolickiego, który nie staje w obronie bitych i gwałconych, skoro dzieje się to w małżeństwie. To temat świetnie utkany ze wszystkich pojawiających się w mediach wątków o przemocy domowej, jednocześnie unikający moralizatorstwa i dydaktyzmu. 
Można się na chwikę zastanowić o ile jest to książka, która w jakiś sposób idealizuje wielkie miasta, czy umieszczenie po raz kolejny przemocy w małym mieście nie sugeruje, że jest ona związana ze statusem socjoekonomicznym i pochodzeniem. Tutaj przyznaje, że odrobinę krytycznie przyglądam się “Wdowinkowi”, ale może jestem lekko przewrażliwiony, bo każda książka o kobiecie z Warszawy (bo to częściej jednak są kobiety), która zostawia swój dom i osiedla się na wsi (choćby na tydzień) jest dla mnie podejrzana.

Mamy we “Wdowinku” też próbę wielogłosowości, czyli krótkie rozdziały, w których mówią poboczni bohaterowie i bohaterki powieści. Mówią zdecydowanie za dużo i rozwiązują perypetię nie dając osobie czytającej książkę na uruchomienie szarych komórek. Trochę to zabierało mi przyjemności, zwłaszcza że bez tej wielogłosowości książka nic by nie straciła, a jeśli miało być jakimś rodzajem aspiracji artystycznych, to akurat tu zupełnie niepotrzebnych. To jest opowieść mocno klasyczna, niepotrzebująca takich rozwiązań.

Jest “Wdowinek” w swojej strukturze bardzo, chwilami aż za bardzo, oczywistym i przejrzystym kryminałem, w którym warstwa współczesna wynika z warstwy historycznej. Jednocześnie Fryczkowska mnie kupiła doskonale opowiedzianą historią przemocy, sprawnymi opisami małomiasteczkowej obyczajowości, w której zawsze w domu jest ciasto do herbaty, a nowoczesność przyjmowana jest z ekscytacją pomieszaną z przerażeniem. Jednocześnie prostota konstrukcji jak i naiwne chwilami, zbyt banalnie podsunięte pomysły fabularne sprawiają, że kręcę nosem na “Wdowinka”. Jeśli szukacie wciągającej, chwilami bardzo mocnej powieści, która jednocześnie nie będzie dla was szczególnym wyzwaniem krytycznym, idźcie w to.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody