Powergraph, Wit Szostak
Wit Szostak, "Poniewczasie"
[WYBITNOŚCI]
Szanowni i Szanowne, mamy patronat nad “Poniewczasie” i od kilku miesięcy mówię wam, że jest to książką, którą musicie przeczytać. A teraz powiem wam to za pomocą kilkunastu tysięcy znaków recenzji. Mam szczerą nadzieję, że przeczytacie, bo się narobiłem. Kończę ją tak: “Poszukajcie zatem sobie sami Szostaka.A znajdziecie moc literatury i może choć trochę jej sens”. Fantastyczna rzecz. No a teraz czytamy:
---
Roman Zimand pytał - w jednej z najważniejszych dla mnie książek o literaturze, wydanym w 1990 roku “Diaryście Stefanie Ż.” - “czy sensowne i prawomocne jest mówienie o “prawdzie” dziennika i “zmyśleniu” noweli?” Dalej pisze o dwóch zasadach - referencjalności i “zasadniczej strategii tekstu”. Przez pierwsze rozumie faktyczne, fizyczne istnienie narratora, lub - to w przypadku listów - adresatów, w drugim mówi Zimand o posługiwaniu się strategią prawdziwości wydarzeń, co oznacza, że im więcej wydarzeń możliwych do weryfikacji, tym większa szansa, że dany tekst będzie operował “prawdą autobiografii”. Autobiografia, a więc i dziennik zajmuje się według badacza “opisem relacji między tym, co zmienne, a tym co niezmienne”. I to chyba najlepsza definicja tego, czym jest książka Szostaka. To książka o relacji pomiędzy fizycznym aktem pisania i fikcji powstającej w relacji wobec “prawdziwej” rzeczywistości. “(...) muszę pisaniem próbować, pisaniem błądzić, pisaniem pytać i przegrywać” pisze Szostak dając nam “dzieło w procesie”. “Muszę myśleć opowieść i opowiedzieć myślenie” - już wiecie, że to nie będzie taka sobie zwykła powieść? Gdy zaczynam pisać o “Poniewczasie” zbroję się, obstawiam stanowisko z komputerem książkami. Sięgam po naukowe wyjaśnienia i wspomagam się Bachtinem, Zimandem, mam Lejeune’a w odwodzie i na pomoc wezwałem też Thomasa Manna, bo jednak “Poniewczasie” Szostaka to są chwilami dość ciężkie “norwidy”. To nie są przelewki. To możliwe, że najwybitniejsza od lat literacka porażka. Porażka z góry przewidziana, przez co odbierająca ostrze recenzentowi. Porażka mająca na celu przetestowanie granic literatury. Literatura z kategorii tych, które nie oglądają się na poklask i opinię, a która testuje autora i czytelnika.
“Poniewczasie” jest książką dziejącą się na kilku poziomach i w kilku rejestrach. Bezsprzecznie jest to dziennik Wita Szostaka, w którym autor opisuje swoje zmagania z pisaniem powieści. Powieść jest o Marcinie Strzępce, który przeżywa kryzys w związku. Coś pękło i to nie tylko w kuchni, gdzie coś się zepsuło, coś nie pasowało i podjęli decyzję o “nowej kuchni”. Ale psuje się też powieść Szostakowi, nie idzie mu, za dużo ma wątpliwości wobec swojego bohatera, czasem za wiele na niego pomysłów, ale najczęściej towarzyszy mu przykra świadomość, że konstruowanie fikcyjnej opowieści to mierzenie się z językiem i wszystkimi jego konsekwencjami. Każdy z wariantów powieści o Marcinie - od opisu jego relacji z kobietami poprzez historie o zbierackich pasjach czy jego dość naiwne poszukiwania rodzinnej historii - są dla Szostaka pretekstem do ujawnienia ich struktury, ukrytej w konstrukcji i języku. Zatem mamy dziennik z rozważaniami autora, narracją Marcina, który opowiada o swoich perypetiach i jeszcze do tego narratora, który przedstawia akcję powieści. Trzy głosy mówiące, choć głosów jest w tej książce dziesiątki i wątpliwości. Choćby takich, czy da się odciąć bohatera od samego siebie, swoich źródeł “nie zatruwać go nimi”. Można to zrobić, skoro pisarz ma “logos”, a bohater wyposażony jest tylko w “mythos”, “nie wejdziemy sobie w drogę” pisze Szostak.
Jest “Poniewczasie” też wykładem o literaturze i filozofii, o źródłach inspiracji Szostaka, jego poprzednich powieściach, czy zagadnieniach, które go fascynują - uwikłaniu w słowa i ich znaczenie. Przygotujcie się na wyprawę przez historię - od “Odysei” po “Sto lat samotności”, ale też od Heideggera po Milesa Daviesa. Nie ma niewinnych motywów, co jest prawdą, a co zmyśleniem, gdzie przebiega granica pomiędzy zmiennym, a niezmiennym, czy - jak chciała Szymborska - napisana sarna biegnie przez napisany las? Pisze pięknie Szostak o Buczkowskim, o tym, że zapomnieliśmy chyba najwybitniejszego polskiego pisarza, pisze: “(...) hojnie zapominamy. Stać nas na taką niepamięć? Ktoś przeorał polszczyznę, przewędrował powieść, a my sobie nie pamiętamy. Rozrzutnie”. Wydaje się być zakochany w Schulzu, a zwłasza w jednym rozdziale z “Wiosny”. Jest czytelnikiem uważnym i momentami wręcz nadwrażliwym.
“Poniewczasie” jest rozliczeniem z własnym pisarstwem i lekturami. “Krążę od lat wokół kilku tematów, tropów, pytań. Waruję przy nich; zieję. Dlaczego te, a nie inne?” Podsuwa nam tropy, jak choćby gdy cytuje Joyce’a, który w “Ulissesie” mówi, że przechadzając się wewnątrz siebie zawsze spotykamy samych siebie. Co jest pięknym przedstawieniem problemów z fikcjonalizacją głównego bohatera pisanej przez Szostaka powieści. I ten moment, gdy z Szostakiem jesteśmy w nocy, czytamy o pisaniu i rozważamy cytat z Durrella, a tu nagle “płacz dziecka, życie ożyło, jak światło płoszy literaturę, pisanie skulone w ciemnym kącie, już idę”. Prawdziwa moc literatury, wielokrotnie powtarzajaca się fraza o “wróżeniu z wnętrzności”, będąca spoiwem wielu dzieł Szostaka, pozwala nam ujrzeć jego pracę jako dzieło makabrycznego wróżbity, który wywleka na światło dzienne trzewia, by z nich opowiedzieć “mythos”, porzucając uprzednio “logos”.
Szostaka rozważania o literaturze mną wstrząsają, bo pokazują jej ostateczną pustkę, że jest tylko złudną konstrukcją, jak ta żyrafa u Grochowiaka, “biedna konstrukcja człowieczego lęku”. Jest to opowieść porażająco smutna, bo poddająca w wątpliwość właściwie cały sens literatury, czy choćby możliwość napisania czegoś nowego. Urocze w tym są momenty, gdy Szostak sam się z sobą boksuje - gdy wykorzysta motyw, który miał się przydać w innej powieści, gdy użyje czegoś odłożonego na inną okazję. Na ile to kreacja, a na ile faktyczne rozterki? Momentami z tym chyba miałem największy problem. Dziennik to przecież więcej “życia”, dziania się. I trochę żałuję, że nie dostajemy szerszego dostępu do rzeczywistości “pozaszostakowej”, do codzienności wyjazdów, rozmów, czegoś “niefikcyjnego”. Niezależnie od tych uwag, “Poniewczasie” czytam jako opowieść o kryzysie i zwątpieniu w literaturę (choć nie w sam język). Pewnie czytam to też przez pytania, które jako nałogowy czytacz sam sobie stawia, że to wszystko nie tylko nie ocala, ale i już rzadko kiedy dostarcza przyjemności. Dlatego trzeba wracać do klasyki, a dzięki Szostakowi możemy garściami wręcz z niej czerpać, bo odwołań jest tu mnóstwo.
“Od chwili (...) powstania nowoczesnego społeczeństwa nasz stosunek do ludzi i rzeczy stał się niesłychanie pośredni i skomplikowany i nie istnieje już nic prócz problematyczności i niepewności, tak że projekcja ku prawdzie grozi rezygnacją i rozpaczą” pisze w Thomas Mann w “Doktorze Faustusie”, która to książka jest jedną z bohaterek rozważań Szostaka-narratora i z pewnością książką ważną dla Szostaka-autora. Nic nie jest pewne, nic nie jest jasne, trzeba mieć wątpliwości, może nie trzeba, ale jak się już je ma to należy dać im wyraz. Czy istnieje fikcja? Jak wygląda relacja pomiędzy fikcją a rzeczywistością? Szostak zdaje się postanowił zadać sam sobie dziesiątki pytań, sam sobie próbuje na nie odpowiedzieć, przy okazji angażując do tego czytelnika, choćby przez sam fakt publikacji tej niezwykle erudycyjnej, trudnej i niewdzięcznej książki. Najbardziej docenicie Szostaka za niezwykle piękne passusy o samej pracy pisarza, który jest złodziejem. Pisze:
“Całe życie kradłem, okradałem sam siebie. Pisałem w czasie kradzionym, wyrwanym na siłę innemu życiu. Kradłem z czasu na pisanie doktoratu, potem kradłem z czasu na habilitacje. Odwlekałem, żeby pisać. Wszystkie moje książki złodziejskie. Kradłem na potęgę, okradłem się na dziesięć książek. To dziwne doświadczenie. Robić to, co się powinno robić, pokątnie. Chyłkiem. Duszkiem. Pij duszkiem, mówili rodzice, kiedy się spieszyliśmy. Bez przerwy, jednym haustem. Zanurzałem się w pisanie jak pod wodę, pisałem jednym haustem, duszkiem. Ciągłe odwlekanie, odwlekanie spłaty. Jeszcze jedna książka, i jedna. Pisałem na wyjazdach, okradając urlopy. Plaże i klawiatura, Śródziemnomorze i historie Bartków, Błażejów. Narobiłem długów, zadłużyłem się w czasie. Tego czasu nie oddam, nie potrafię. Jakie zło działem?”
Kilka wersów dalej doda: “Nie wiem czy jestem pisarzem”. I: “Nie wiem, co mam kraść, jakie domy okradać”. Chciałoby się otworzyć mieszkanie, powiedzieć Szostakowi - wyjeżdżam na miesiąc, wejdź, rozejrzyj się, okradnij mnie. Ale wiadomo (na pewno wiadomo?), że posługuje się tu autor metaforą. Mimo tego, postanawia napisać powieść o Marcinie (który miał mieć na imię Józef), dać mu “małe życie, ale swoje”. Dać mu też marynarkę, przecież to książka Szostaka. Tak pojawia się na świecie Marcin Strzępka, bohater niewykończony. I tak zaczyna się opowieść, która dla mnie jest niezwykła, bo jest opowieścią o wątpliwościach, a jednocześnie powieścią o miłości, jej utracie, poszukiwaniu sensu życia i pogodzeniu z jego niekoniecznością. Jednocześnie nie można zapomnieć o Wicie Szostaku, pisarzu, który chwilami odgraża się, że wyśle swojego bohatera na spotkanie bohaterów poprzednich swoich książek i robi to kilkakrotnie, czasem bardziej jawnie, czasem korzystając jedynie z powtórzenia sytuacji czy motywu.
Jest jeszcze jeden wątek, który warto śledzić podczas lektury - powieści o słowach. Jak “myślenie i myślistwo”, czy podobne brzmienie, “nieuchronna zbieżność”, to “przemyślnie zastawione wnyki”? Jak współgrają ze sobą słowa i jak ich relacje odsłaniają struktury myślenia i tworzenia opowieści? Warto się temu przyjrzeć, choć chwilami te rozważania wydają się niepotrzebnie zapętlać i nadmiernie multiplikować, balansując na granicy czysto retorycznego popisu. I można jeszcze egzaminować “Poniewczasie” z najciekawszego wątku - uchodzenia. Jest tak, że codzienność uchodzi, można być uchodźcą, bohater może z autora uchodzić, w cichym syku, (albo szyku, co chętniej widzi Word poprawiający to pierwsze słowo Szostakowi, bo recenzent szczęśliwie wyłączył autokorektę) Czy Autor uchodzi od literatury? "Może słowami uchodzę, wycofuję, wykręcam się sianem?", pyta Szostak. Przygody uchodzenia, poetyckie przygody słów. Kolejny wątek. Pisanie o tej książce skutkuje chaosem. Czyja to porażka? A może po prostu coś ze mnie też uchodzi?
Myślę, że postanowił się Szostak rozliczyć z samym sobą, rolą pisarza, zawodem, ale i sobą-stwórcą, panem słowa i akcji, właścicielem Marcina i innych postaci z “Poniewczasie”. Skoro tak i skoro tyle poziomów wprowadził, to czemu wciąż Dobrosław Kot pozostaje tylko partnerem, któremu się dziękuje w odpowiednim miejscu książki? Dlaczego wciąż autor nie odsłania się i nie rezygnuje z bezpieczeństwa fikcji? Czy chce nam przez to powiedzieć, że każdy z poziomów nadal jest fikcją, a my dajemy się złapać w Lejeunowski “pakt autobiograficzny”?
Dla francuskiego badacza literatury autobiograficznej jej cechą immanentną jest tożsamość (rozumiana jako jedność) autora, narratora i głównego bohatera. W “Poniewczasie” w szerszym ujęciu mamy jasno rozdzieloną rzeczywistość autora-Szostaka, narratora i Marcina, głównego bohatera. Jednocześnie przez cały czas głównym bohaterem jest sam Szostak piszący swoją powieść. Wystarczająco zagmatwane? Nikt wam nie obiecuję, że jak weźmiecie do ręki “Poniewczasie”, to będzie to lektura łatwa i przyjemna, ale obiecać mogę jedno - że będzie to doświadczenie obcowania z literaturą w wymiarze, który rzadko kiedy się zdarza. To jest książka (bo czy powieść?) wybitna, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wierzę Szostakowi i choć zżymam się trochę na to, że Dobrosław Kot może podpuszcza nas i mruga okiem, że podpisujemy pakt autobiograficzny z fikcyjnym Szostakiem. Pisał Lejeune:
“Jeśli więc autobiografię trzeba definiować przez coś wobec niej zewnętrznego, to nie przez nieweryfikowalne podobieństwo z realną osobą, a poprzez styl lektury, jakiego się domaga, poprzez udzielany jej kredyt zaufania, jaki można wyczytać w tekstach krytycznych”. Ufam Szostakowi, bo była to niezwykła przygoda w odkrywanie konstrukcji i niejako wspólne tworzenie opowieści. Dajcie się uwieść tej wizji, dawno czegoś takiego nie doświadczyliście.
Wracam do Zimanda, bo do dobrych tekstów trzeba wracać. Pisałem o fragmencie, gdzie badacz podkreślał, że każdy dziennik to opis relacji pomiędzy zmiennym (fikcyjnym) a niezmiennym (prawdziwym, weryfikowalnym), w innym miejscu Zimand zauważa, że jedynie - jak to nazywa - “spór” pomiędzy tymi dwoma elementami pozwala nam na analizę dzieła. Poszukajcie zatem sobie sami Szostaka. A znajdziecie moc literatury i może choć trochę jej sens.
---
Korzystałem z:
Philippe Lejeune, "Pakt autobiograficzny" [w:] “Teksty” 1975, nr 5 (23), tłum. Aleksander Wit Labuda.
Roman Zimand, “Diarysta Stefan Ż.”, Warszawa 1990.
Thomas Mann, “Doktor Faustus”, Warszawa 1960, tłum. Maria Kurecka i Witold Wirpsza.
Skomentuj posta