Wydawnictwo Poznańskie, Alda Sigmundsdóttir, Adam Biernat, Magda Biernat

Plagiat w Wydawnictwie Poznańskim

Takiego skandalu już dawno nie mieliśmy.

Zaczęło się od posta Aldy Sigmundsdóttir, współautorki książki “Little Book of the Icelanders in the Old Days”, w którym napisała, że jej książka została w dużej części przetłumaczona i wydana jako inna pozycja. Zgadnijcie gdzie?

Sigmundsdóttir pisze, że książka Adama i Marty Biernat “Rekin i Baran” wydana przez Wydawnictwo Poznańskie plagiatuje jej książkę. Z posta wynika, że reporterka od roku kontaktowała się z wydawnictwem, które nawet przedstawiło jej ofertę ugody, ale nagle kontakt się zerwał.

Wydawnictwo dzisiaj oświadczyło, że “poszukiwało najlepszego rozwiązania zaistniałej sytuacji” i “przedstawiło konkretną propozycję ugodową”, na którą autorka książki nie odpowiedziała. Jakby to było najistotniejsze dla nas. A ważne jest coś innego - Wydawnictwo Poznańskie od roku wiedziało, że ich książka jest plagiatem (skoro zaproponowali ugodę, to sami się do tego przyznają), a nie poinformowało czytelników i czytelniczek o tym i nie wycofało książki z rynku. Żenująca akcja i jeszcze bardziej żenujące oświadczenie.

Czytelnicy już wcześniej zwrócili uwagę, że fragment książki, w którym autorzy piszą o historii lukrecji jest przepisana z niewielką redakcją ze strony… żelków Haribo. Idzie to na przykład tak:

Żelki - "Zapiski dotyczące tego przysmaku znaleziono także w egipskich papirusach, a nawet w grobie Tutenchamona (...)".

Biernatowie - "Zapiski dotyczące tego przysmaku znaleziono również w egipskich papirusach, a nawet w grobie samego faraona Tutenchamona".

Dodatkowo irytujący jest fakt, że jak piszą reporterzy zajmujący się "górą mapy" sprawa jest znana "w środowisku" od dwóch lat i nikt nie miał odwagi zdemaskować nieuczciwych autorów. Środowiskowa solidarność? Wstyd.

Cała sytuacja przypomina o tym, co już kilka razy pisałem - przy nadmiernej produkcji książek reporterskich w Polsce nikt nie weryfikuje treści tych książek. Nie weryfikuje wydawca, bo nikt nie zapłaci redaktorowi za śledzenie nieścisłości, krytycy i recenzenci zwyczajnie nie mają czasu na to, bo też nikt nie zapłaci nam za tekst o szukaniu takich dziur, a to czasem miesiące pracy. Jedyna możliwa weryfikacja to przypadek, łut pecha. Tym bardziej rację ma chyba Filip Springer pisząc książkę, która wywraca do góry nogami nasze zapotrzebowanie na prawdę. Co nie oznacza, że można plagiatować. Nie można. A wydawnictwo przez rok ukrywające przed nami taką sytuację to jakieś zwyrodnienie w świecie książki.

Żyjemy w świecie, gdzie czytelnik liczy się tylko jako potencjalny nabywca, który kupi wszystko ufając autorom. Kilka razy pracowałem jako fact-checker, co intrygujące tylko dla zagranicznych wydawców, których autorzy pisali o Polsce - musiałem sprawdzić nazwy miejscowości, zobaczyć, czy opisane sytuacje są prawdopodobne. Zawsze zwracano uwagę na to, czy nikt wcześniej nie pisał o tym, a jak pisał, to musiałem zajrzeć, czy przypadkiem nie ma zbyt dużych podobieństw. Nie było, było za to mnóstwo błędów związanych z polszczyzną, ale to jest zrozumiałe. Nigdy nie słyszałem, by polski wydawca wydał kasę na takie działania (tak, to ten moment gdy możecie się pochwalić, drodzy wydawcy). Ale po co? Skoro szansa na ujawnienie sytuacji jest tak niewielka?

Wciąż liczę na to, że Poznańskie przedstawi jakąś bardziej wiarygodną analizę sytuacji i poinformuje wprost, czy wydało plagiat czy nie, oraz czemu od roku nie upubliczniło tej informacji. Przyzwoitość tego wymaga.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Kto ocalił Izabelę Czajkę-Stachowicz?