Cyranka, Tomasz Nalewajk
Tomasz Nalewajk, "Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło" - recenzja rozszerzona
To się zawsze zaczyna tak samo. Wydawca pisze, czy bym nie chciał przeczytać, ja bym zasadniczo nie chciał, bo mam co czytać, ale przecież to mały wydawca, nowy i skromnie, ładnie napisał wiadomość, więc obiecuję lekturę, mając nadzieję, że za pół roku nikt się nie przypomni o recenzję, bo ja naprawdę mam co czytać i czytam czasem za pieniądze i priorytety jakieś mieć muszę. A potem wsiadam z tym kindlem do pociągu, klikam na najnowszy wgrany plik, bo boję się otworzyć cały spis wgranych eksiążek, które tylko czekają na moją lekturę, chcą mi ukraść czas i napchać mój mózg swoimi bohaterami, tak więc klikam w Nalewajka i pokazuje mi to mądre urządzenie - przed tobą 16 godzin lektury. JAKIE 16 GODZIN??? Pewnie błąd, algorytm coś źle wyliczył, może bohater przez godzinę będzie śpiewał “love me do”, albo zacznie przepisywać Biblię. 16 godzin to ja czytałem kiedyś Knausgarda a i to tylko dlatego, że musiałem coś jeść w przerwach. Czytam, a tam po trzech godzinach szyderczy komunikat - 18 procent. Wkurzam się, sprawdzam na stronie wydawcy ile to to ma mieć stron w druku. Ponad 700. Facet napisał 700 stron i jeszcze mu się udało wypełnić je całkiem ciekawą treścią. Podejrzany jakiś.
“Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło” to książka wyjątkowo nieekonomiczna. Nalewajk równie dobrze mógłby ją podzielić na trzy tomy i publikować się z większą rozwagą. I to wcale nie jest żart, ja naprawdę nie rozumiem po co ta historia ciągnie się tak długo i po co tyle sytuacji, miejsc, rozmów, historii autor postanowił w niej umieścić - żebyśmy zrozumieli motywacje bohaterów? Ale ja je rozumiem doskonale, bo naprawdę umie Nalewajk pisać i tworzy bohaterów i bohaterki krwiste, czytelne, odpowiednio skomplikowane, ale też nieprzesadnie wymodelowane. Tylko, że jak oni mi się pałętają po tej powieści przez tyle godzin to ja już wiem, jak to się skończy, wiem, że główny bohater z Niną nie będzie po dziesięciu stronach lektury o ich związku, ba - wiem nawet - z grubsza - jak będą losy tego związku wyglądały, bo Nalewajk sugeruje to już wprowadzając bohaterkę do życia Marka. Trochę w tym telenoweli, która broni się dynamiką sytuacji i świetnie napisanymi dialogami. Ale jednak telenoweli. Taki Żulczyk przefiltrowany przez Kuczoka i zmiksowany z prozą polską początku lat dwutysięcznych. Ale czyta się naprawdę dobrze.
Nalewajk oblał coś, co pozwolę sobie nazwać “testem Szota”. Otóż jeśli jedyny bohater-gej okazuje się artystą, studentem ASP lub innej szkoły plastycznej i do tego będzie bohaterem pozytywnym, to ja mam ochotę poćwiczyć egzemplarzem dyscyplinę roboczo nazywaną “rzut książką na odległość”. W “Chciałbym…” OCZYWIŚCIE że mamy bohatera-geja, który idzie na ASP, nie dostaje się na nią, pójdzie do szkoły prywatnej, a tak w ogóle to skończy w Londynie jako Gregory, gdzie ponoć będzie miał chłopaka. Co za okrutna sztampa, jeden tylko Teodorczyk w swojej książce dał nam geja, który będzie sprowadzał z Niemiec kradzione samochody, ale to wciąż całkiem miły gostek.
Teraz po bożemu już będę pisał. Życie w Tychach chyba nigdy nie należało do tych najwspanialszych, choć ja osobiście wierzę w szczęście w Tychach. Marek się tam urodził w rodzinie odrobinę górniczej, trochę patologicznej (ojciec pije i się awanturuje), ale Nalewajk nie jest Kuczokiem i rodzinny dramat nie zamienia się w rzeźnię. Marek ma sporo przygód w podstawówce, “szaleje” z kumplami, będzie o pierwszych papierosach, lufkach, domówkach. Proponowany podkład muzyczny - “Chomiczówka” Pollacka. Później liceum, udręki młodzieńca, który musi ciągle jechać na ręcznym, bo jest trochę nieśmiały, a koleżanki nie takie głupie. Podkład muzyczny - “Smells Like Teen Spirit” Potem studia, pierwsza dziewczyna, zachwyt Krakowem i nowymi możliwościami. Można włączyć Grechutę lub coś Piwnicy pod Baranami. Studia - psychologia. Wyjazd na truskawki do Norwegii i do knajpy w Anglii, problemy w związku (kłótnie napisane naprawdę dobrze!), pierwszy staż, zachwyt pracą w korpo, picie, palenie, jointy, za mało seksu, Marek wszędzie widzi “cycki” i cały czas tęskni za “jaraniem”. Rzeczywistość “zwykłego” chłopaka z niezbyt dobrego domu, który marzy o awansie społecznym, a jednocześnie jest na tyle mądry i niezależny, by czuć, że nie do końca pasuje do nowych ról. I do tego na tyle bezrefleksyjny, że nie widzi jak sam się uzależnia.
Niestety w powieści nie udało się uniknąć sztampy i nieradzenia sobie z materią - mimo siedmiuset stron, autor skupiając się na przygodach głównego bohatera zaniedbuje tło, czego najlepszym przykładem jest młodszy brat Marka. O jego istnieniu dowiadujemy się właściwie przypadkowo, interakcje między braćmi są sporadyczne i jedyne w momentach kryzysowych autor sięga po młodego. Gdy nadmiernie skupi się na jednym wątku zapomina o pozostałych - czy ojciec nagle przestał pić? Co z matką? Jej portret wydaje się być nieukończony i naszkicowany zbyt pobieżnie. Podobnie z opisami rzeczywistości - Nalewajk unika szczegółów, nie do końca radzi sobie z pisaniem o otoczeniu, achitekturze, przestrzeń interesuje go dużo mniej od dialogów. A te faktycznie potrafi napisać - już dawno nie czytałem książki, w której ktoś by się tak dobrze kłócił.
Nie do końca jestem też przekonany do tego jak Nalewajk portretuje kobiety. Matka - ofiara przemocowego ojca. Pierwsza dziewczyna Nina - introwertyczka, problemy domowe, depresja, zachowania autodestrukcyjne. Kobiety spoza orbity prywatnej - wyemancypowane, świadome swojej seksualności, odważne, robiące karierę, z którymi można pogadać “jak z facetem”. Tu znowu wieje sztampą i stereotypami.
Nie da się ukryć, że Nalewajk fantastycznie portretuje codzienne życie klasy przeciętnej, z której próbuje się wydobyć główny bohater. Problem z tą powieścią jest taki, że gdy zamierzamy stworzyć książkę o grupie bohaterów widzianych z perspektywy jednego, warto nie przytłoczyć czytelnika przygodami, a bardziej wypełnić ją sensami, może zrezygnować z dziesięciu podobnych do siebie historyjek, by jednak nie tak łopatologicznie wyjaśniać czytelnikom genezę kolejnych wydarzeń? Jakby Nalewajk cały czas nie ufał, czy czytelnik zrozumie przyczyny katastrofy swojego bohatera. A są one czytelne właściwie od początku. Można bardziej wierzyć w słowa, w niedopowiedzenie, zawieszenie akcji. W “Chciałbym…” akcja zawiesza się głównie wtedy, gdy bohaterowi urywa się film. To niezbyt wysublimowane.
Nalewajk stworzył współczesne Bildungsroman, ale gdzieś w tym wszystkim mam ochotę pokłócić się z tym tytułem. To odzwierciedlenie rzeczywistości bywa zbyt doslowne - jakby ktoś nagrywał dialogi a następnie je przepisywał. Od fikcji oczekuję, że nie będzie tylko realistycznym oddaniem rzeczywistości, ale jednak idzie w głąb, tworzy bohaterów pozornie niemożliwych. Trochę jak z namalowanym koniem - można iść w Kossaka, a można w Chagalla. Książka Nalewajka jest w tym sensie bardzo akademicka, tradycyjna w konstrukcji przez co traci wymiar artystycznej kreacji na rzecz drobiazgowego, realistycznego odwzorowania świata nas otaczającego. Mnie to nie do końca przekonuje.
Z pewnością jest to tytuł, po który warto sięgnąć, jak po niezły serial, który przyciągnie na te kilkanaście godzin, ale po lekturze możecie poczuć się mocno rozczarowani. Choć może nie? Nie jest łatwo ocenić “Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło”. A to już jest jakieś osiągnięcie autora. Sprawdźcie sami i same.
Skomentuj posta