Czarne, Paweł Sołtys
Paweł Sołtys, "Nieradość"
Czasem zastanawiam się, co z literatury naszych czasów przetrwa i jak czytelnicy za dwadzieścia-trzydzieści lat będą na nią spoglądać. Nie łudźmy się - większość z tego, co się wydaje, co się pisze, nawet z pozycji nagradzanych i pozytywnie recenzowanych ginie w gąszczu tysięcy innych tytułów. Zdaje się, że najłatwiej mają biografie, książki historyczne i - może - reportaże. Gatunki informacyjne, po które sięgną czytelnicy i czytelniczki zainteresowani danym tematem. Sam najczęściej wracam do takich właśnie książek. Na powroty do prozy nie mam wiele czasu. Niekiedy jednak wyciągnę rękę po Canettiego, Calvina, Fadiman czy Tołstoja. Chociaż po to, by sobie podczytać kilka stron, ulubioną frazę, jakiś fragment. I tak czytam niekiedy na głos opowiadanie o osobie w depresji z tomu Wallace’a, albo początek “Wspomnień z domu umarłych”.
A z tego rwącego potoku nowości literackich, na które nie ma miejsca (a i czytelników też niewielu) w prasie, na blogach, o telewizji już nie wspominając? Niewdzięczne jest zadanie każdego, kto pisze, bo jednak świadomość ulotności dzieła, jego jakiejś bezznaczności może przygnieść. Na szczęście większość osób piszących jest przekonana - i dobrze - że to, co mają do powiedzenia, będzie dla kogoś ważne. Czasem pisze się tylko dla siebie, ale ja nie ufam twórcom mówiącym, że nie obchodzi ich kto to przeczyta i jakie wnioski wyciągnie. Trzeba jednak ufać sobie i swojemu pomysłowi na literaturę. Z tego zaufania do siebie wyrastają czasem - nie ukrywajmy tego faktu - rzeczy potworne, których nikt szczęśliwie po latach nie odgrzebie, ale bywają też teksty wspaniałe, które doceniać będą czasem kolejne pokolenia. Przecież są tacy pisarze, którzy fascynują po latach. Najłatwiej tu wspomnieć o Schulzu, ale istnieją zakony zakochanych w Buczkowskim czy Ginczance, co jakiś czas odkrywamy nowych szaleńców literatury, co ostatnio było udziałem Leo Lipskiego i mogło być udziałem Andrzeja Łuczeńczyka. Dzisiaj próbuję tu opowiedzieć o twórcy, którego może nikt nie będzie musiał odkrywać, ale który jakoś kontynuuje tą właśnie linię iterackich geneaogii.
Paweł Sołtys jako pisarz ma sporo szczęścia - nie wchodził “na rynek” jako anonimowa postać, a “Mikrotykami” udowodnił, że nie tylko w tekście piosenki potrafi wykreować światy, w których chcemy przebywać. “Nieradość” to jednak inny kaliber, to zbiór dużo trudniejszy w odbiorze, którego lektura musi być uważna i czujna, bo czasem zgubienie jednego słowa, czy gestu postaci zmienia sens lektury. To światy, w które wchodzi się pozornie łatwo, ale równie łatwo się można w nich zgubić. Maestria językowa spotyka się tu z mądrą, baczną obserwacją świata i świadomością, że literatura służy nie tylko do opowiadania świata, jakim się on nam wydaje, że jest, ale wchodzenia głębiej i wydobywania niejasności, pęknięć, nieradości. Jakże bym chciał, żeby Sołtysa nikt nie musiał za trzydzieści lat odkrywać, a fragmenty “Nieradości” ludzie czytali na głos, by wydobyć z nich piękno i sens literatury.
To nie wygląda wcale tak, że się czyta i się pisze, czyta i pisze. Dziesiątki recenzji, po kilka książek tygodniowo, zarobić trzeba, recenzje sprzedać, a i ruch na fejsie musi być, a ja nie za bardzo go umiem generować cytatami i chwytliwym newsem. Czasem mi się udaje i jestem z siebie wtedy dziko zadowolony, bo ja bardzo chętnie bym się nauczył być insta-blogerem, ale to jest takie marzenie mocno ulotne i szybko zderzające się z brutalną prawdą o mojej mało entuzjastycznej naturze. Więc czasem się po prostu czyta i pisze, a czasem - rzadko - trafia na książkę, która się czyta i nie pisze. Pierwsza lektura “Nieradości” to był jakiś koszmar - nic mi się nie składało, historie mnie opuszczały za szybko, niektóre językowe parady Sołtysa drażniły i sprawiały wrażenie kiczu, ki czort? Dałem sobie miesiąc na powrót do lektury, bo czułem, że wina nie leży po stronie dzieła, a mojej, że znowu chciałem wchłonąć książkę, a tu się nie da. Tu trzeba spokojnie, przyjrzeć się, przedrzeć przez konstrukcję, nie dać się ponieść chęci przeczytania atrakcyjnej pointy czy dorwania bohatera na gorącym uczynku. Sołtys nas nie rozpieszcza i pisze prozę niezwykle gęstą, wieloznaczną i choć dalej ma w repertuarze literackie hity, to jakby wciąż szukał własnego głosu, który nie jest tym z “Mikrotyków”, który jest mniej zapatrzony w przeczytane i przeżyte lektury, a bardziej prywatny. Jakby próbował się uwolnić od obciążeń, także z własnych wobec siebie oczekiwań i może bardziej zaufać, że ktoś ten głos również zrozumie i będzie chciał go więcej. Ja się zgłaszam tu na ochotnika.
Sołtys dalej podbija serce czytelnika pięknymi zwrotami, a fraza “być akapit temu” dorównuje “nieprzysiadalności” Świetlickiego. Ale mniej tu takich błyskotek, Sołtys brudzi język, a zwłaszcza jego składnię. Podobnie jak konstrukcję tomu, który składa się z kilku, zmiksowanych między siebie opowiadań. “Zdania trą o siebie” i to jest naprawdę piękne. A ludzie? Ludzie u Sołtysa są trochę zagubieni w rzeczywistości, po przejściach, jak tytuł sugeruje - nieweseli, ale też nie rozpaczający, to są bohaterowie bardzo stoicko przyjmujący świat, z dużą potrzebą przeżycia. Sołtys buduje swoich bohaterów bez użycia zbyt wielu przymiotników, często widzimy ich czyimiś oczami, a odkrywanie tożsamości narratorów samo w sobie jest niezłą zabawą. W “Pani Halszce’, opowiadaniu, które jest genialne i nie przyjmuję reklamacji od tego sformułowania, narrator zestawia dwie postawy twórcze - próbę odczytania z reakcji widzów, co działa i drugą, postawę wolności twórczej, gdzie po prostu “wymyślasz sobie własną historię i nagle nie jesteś już na pogrzebie dziadka Rysia”, a w słonecznym Egipcie. Zdaje się, że Sołtys jeszcze bardziej niż w “Mikrotykach” przestał patrzeć na innych, przez co rozumiem też tradycję literacką (to jest bardzo oczytany autor, bardzo), a uwierzył sobie.
Tak sobie tu między esejem a recenzją skaczę, między konkretem a refleksją mniej przejrzystą, bo się próbuję z tych “Nieradości’ jakoś wyplątać, nie zdradzić ich, nie zawieść. To taka obawa czytelnika, który został sprowadzony do parteru i zmuszony do myślenia, choć ma poczucie, że myśli zawsze. Mam ostatnio dużo doświadczeń z segregacją książek. Pomiędzy piwnicą a microflatem biegałem dziesiątki razy ważąc w rękach i głowie czy ja na pewno muszę na półkach mieć Mariasa, czy może jednak powinien podzielić los Ferrante i wylądować w piwnicznym czyśćcu. Z tych podróży w górę i dół powoli wyrósł kanon, bez którego nie chcę zmieniać mieszkania. Myślę, że “Nieradość” - o ile się nie rozpadnie - pozostanie ze mną jak najdłużej. Bo chcę sobie po nią sięgać. I was też zachęcam.
Skomentuj posta