Jerzy Kozłowski, W.A.B, Saly Rooney
Sally Rooney, "Normalni ludzie"
W ostatnich dniach mogliście przeczytać już tyle zachęt do lektury “Normalnych ludzi” Sally Rooney, że chyba tylko osoby bardzo odporne na internetową propagandę albo przekorne uznają, że nie sięgną po ten tytuł. Żałujcie, stracicie szansę na doskonałą przygodę.
Dlaczego trzeba?
Świetnie napisana, z fantastycznym tempem, kapitalna w swojej strukturze, która choć może kojarzyć się trochę z konstrukcją serialu, to nie jest banalną telenowelką, gdzie z domu Jaśka przenosimy się do kuchni Joasi. Tu jest mięso i szpinak - zależnie od opcji spożywczej.
Mamy 2020 i chcemy takich właśnie bohaterów! Chcemy jeść swój szpinak i nikomu nic do tego, chcemy robić to, co nas kręci, popełniać nasze błędy, do których mamy prawo, eksperymentować, być sobą choćby to było niemożliwe, bo wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Powieść czasów Billie Eilish i wyborów miss bez pokazu w bikini.
Chcemy w końcu książek o mężczyznach świadomych, że czasy się zmieniły i chcemy równości, kobiet, które wiedzą czego chcą i młodych ludzi, którzy mają prawo się w tym wszystkim gubić, bo takie jest prawo młodości.
Powieść epoki “metoo”, w której odbijają się współczesne lęki o przyszłość, rozważania o zmieniającym się świecie, gdzie sfery wolności z jednej strony się poszerzają, a z drugiej poddawane są konserwatywnej ocenie. “Normalni ludzie” grają na wielu rejestrach i to jest chyba największa ich moc - są opowieścią o wykluczeniu i uprzywilejowaniu, o awansie społecznym i obłudnie niedostrzeganych przez nas kontrastach.
Jest w końcu też opowieścią o miłości, jej poszukiwaniu i próbowaniu różnych jej odmieni. Rooney wydaje się rozumieć jak żaden inny pisarz i pisarka, że dzisiaj nie przejdzie już proste moralizatorstwo i rozdarta sosna symbolizująca rozdarcie wewnętrzne bohatera, ani wiatr nagle wzbijający tumany kurzu, gdy bohaterka toczy wewnętrzną walkę. Chcemy prawdziwego życia i “Normalni ludzie” są opowieścią właśnie o nim. Choćby chwilami trochę wypreparowanym, momentami uproszczonym i jednak toczącym się w sferze ludzi uprzywilejowanych. Ciekawe, że powieści pokoleniowe nadal są powieściami o awansie społecznym i dążeniu do rozwoju, to się akurat nie zmieniło na przestrzeni wielu lat.
Gdy zaczynałem lekturę “Normalnych ludzi” zastanawiałem się nad tym, po co mi ta książka? Kolejne przygody heteroseksualnych dzieciaków, które zaraz pójdą na studia, będą wciągać kreski, upijać się i eksperymentować z erotyką i uczuciami. To jest temat wyeksploatowany, ale Rooney udało się stworzyć bohaterów i bohaterki niejednoznaczne, pełne emocji i bardzo bliskie czytelnikowi, nawet takiemu, który jest osobą niezbyt empatyczną.
Tłumaczenie mi się podobało, choć chwilami nastolatkowie mówią odrobinę zbyt dojrzałym językiem, zwłaszcza w zestawieniu z oryginałem. Rozumiem jednak, że to zawsze największy kłopot dla tłumacze i kolegę Kozłowskiego rozgrzeszam z tych fragmentów, gdzie trudno mu było być osiemnastolatką. To nie jest łatwe być młodym, coś tam jeszcze pamiętam z tego czasu.
Rooney udowodniła, że współczesność da się opowiedzieć, że powieść może być jednocześnie młodzieżowa, jak i zaspokajać potrzeby czytelnika wiedzącego o miłości trochę więcej, a literacko takiego, który czytał niedawno “Magiczne drzewo”, ale na Flauberta jeszcze patrzy podejrzliwie. Wspaniała książka.
Skomentuj posta