Pauza, Ariana Harwicz, Agata Ostrowska
[RECENZJA] Ariana Harwicz, "Zgiń, kochanie"
O tym, że rodzina jest największym utrapieniem człowieka wiemy z życia i literatury nie od dziś. To doskonała pożywka dla wszystkich twórców od zarania dziejów, więc trudno wymyślić coś nowego, a jednak Harwicz po trochu się to udaje.
“Za każdym razem, gdy na niego patrzę, przypomina mi się, jak mój mąż klęczał za mną i już, już miał mi się spuścić na plecy, ale w ostatniej chwili wpadł mu do głowy pomysł, żeby mnie obrócić i wejść. Gdyby mnie wtedy nie obrócił, gdybym zacisnęła uda, gdybym złapała go za fiuta, to teraz nie musiałabym jechać do cukierni po tort śmietanowy albo czekoladowy i świeczki (...)” /tłum. Agata Ostrowska/.
Tak to idzie i jak możecie się po tym fragmencie zorientować Ariana Harwicz w “Zgiń kochanie” będzie z ostrością dobrze naostrzonej brzytwy opowiadać o swoim małżeństwie, roli matki i żony, które nie tyle ją przerastają, co po prostu są jej mocno obce. Z fałszywym uśmiechem na twarzy spełnia obowiązki, ale w głębi duszy najchętniej zadźgałaby tego kręcącego się koło niej faceta i wyrzuciła dziecko z domu, w wersji najdelikatniejszej. Sublimuje te uczucia zabijając pająki w toalecie, topiąc ślimaki w szklance z piwem czy depcząc dżdżownice. Realistyczna opowieść płynnie przechodzi w majaki, dzieją się rzeczy najprostsze - pies się zsika, dziecko się drze, mąż chce seksu, ale za nimi nadciągają wydarzenia zmyślone, celowo wyolbrzymione, obrazujące lęki bohaterki i jej pragnienia. Brutalność wściekle feministycznej prozy połączona z psychoanalityczną baśnią.
Tryb opowieści, którą snuje Harwicz wciąga, choć po jakimś czasie zaczyna irytować monotonnością, jakby wszystko zostało zbudowane na jednym pomyśle, do tego najostrzej wyłożonym w pierwszych rozdziałach, gdzie jest najbrutalniejsza i najostrzejsza. Mimo tego “Zgiń kochanie” jest z pewnością opowieścią, której warto się przyjrzeć, bo Harwicz ma odwagę poruszać tematy stabuizowane, wychodzić poza przyjęte ramy opowieści o macierzyństwie i małżeństwie, doskonale przy tym wpisując się w jednak od dawna obecny w literaturze motyw kobiety wściekłej na świat, ale która przy tym pozostaje - mimo wszystko - bierna.
Wydaje mi się jednak, że Harwicz poszła na zbyt duże uproszczenia i skróty - umieszcza swoją bohaterkę w domu w dziczy, gdzie ta bez kłopotu może biegać sobie po lesie i pokrzykiwać do drzew i zwierząt, buntować się w bezpiecznej przestrzeni, dodaje jej męża, który wydaje się być człowiekiem bez właściwości, prostym acz sentymentalnym chłopem. Dzięki temu autorka nie musi zajmować się światem dookoła głównej bohaterki i z łatwością tworzy postać antypatycznej bohaterki, której jednocześnie trudno nie kibicować, choćby w tym, by była jeszcze brutalniejsza, jeszcze bardziej zła na rzeczywistość. Pod tym względem jest to książka bardzo prosta, nieskomplikowana. Na szczęście dużo dzieje się w tych monologach i efekt końcowy jest całkiem przejmujący.
Książka do pochłonięcia w dwie-trzy spokojne godziny, mocny kopniak od argentyńskiej pisarki, w efekcie trochę manifest w walce o prawo do bycia sobą - nawet jeśli oznacza to bycie w oczach społeczeństwa “złą matką”.
Im starszy jestem, tym mam większe potrzeby tacierzyńskie, choć widzę siebie jako fatalnego ojca, który będzie przypalał owsianki, pomyli skarpetki, dziecko wyśle do szkoły w piżamie, głodne i zasmarkane. “Zgiń, kochanie” przypomina o tym, że jesteśmy już w czasach, gdy warto walczyć o to, by prawdziwy obraz życia rodzinnego częściej stawał się przedmiotem rozumnego, mądrego namysłu, a nie hejtu. Oczywiście tutaj jest to oddane w formie drastycznej i trochę przerysowanej (choć, czy na pewno?), ale z pewnością może być książka Harwicz początkiem fascynującej dyskusji o dominujących obrazach macierzyństwa (ale i tacierzyństwa) i ich dokonujących się w nich zmianach. To jest prosta i pozbawiona komplikacji opowieść, ale dzięki językowi i ostrości obserwacji z pewnością warta uwagi.
Skomentuj posta