Sławomir Shuty, Korporacja Ha!art

[RECENZJA] Sławomir Shuty, "Historie o ludziach z wolnego wybiegu"

To był bardzo trudny tydzień, bo sporo się działo wokół mojej książki, ale też bardzo dużo wokół wydarzeń z Krakowskiego Przedmieścia. Nadmiar emocji, zdarzeń i akcji sprawił, że moje umiejętności skupienia się, wyciszenia i uważnej lektury spadły prawie do zera. Dlatego nic mi tak dobrze nie robiło jak pasty i skity od Sławomira Shutego.

Choć książka autora “Zwału” ma na wskroś nowoczesny, millenialsowy tytuł, a na czwartej stronie okładki poleca ją Malcolm XD, pisarz występujący publicznie zakryty kartonem, to nie dajcie się nabrać na “nowoczesność” Shutego. To dalej pisarz wierzący w klasyczne w konstrukcji opowiadania. Choć zapożycza z konstrukcji pasty powtarzalność i specyficzny, "gadany" ton, uzyskując efekt piosenki, którą już gdzieś słyszeliśmy, to nadaje tym - przeważnie ubogim literacko utworom, tworzonym wokół żartu, który szybko przestaje być śmieszny - dodatkową wartość. Innymi słowy - Shuty wykorzystuje “pastę” i “skit” (krótki utwór muzyczny na który mogą się składać dźwięki, dialogi, interludium w wersji 2.0) do opowiedzenia fantastycznych, pokręconych, ale smutnych jednak historii i pokazuje wszystkim, że dobra literatura raczej nie powstanie z mema, ale za to może być memiczna, gifowa.

W świecie Shutego wszystko jest możliwe - mecz piłkarski, w którym nagradzane jest najszybciej wykonane selfie, a bramki zdobywa się raczej od niechcenia, Dolina Muminków z aferą kulinarną (mięso Hatifnatów jako nielegalny dodatek do potraw). “Drukarnia antrykotu” funkcjonuje na tych samych prawach, co wegetariańskie liliputy. I wszystko to opowiada historie ze świata, który chyli się ku upadkowi. Jest Shuty w “Historiach o ludziach” nowoczesnym katastrofistą pozwalajacym sobie na obśmianie historii smutnych i rozrzewnienie w opowieściach zazwyczaj radosnych.

Jestem bardzo ciekaw jak książkę Shutego przeczytają pokolenia wychowane na literaturze Brulionu, a jak ludzi wolni już od tego - mocno ograniczającego - dziedzictwa. Nie mogłem uwolnić się od myśli, że biorąc nowoczesną formę literacką, pakując ją w literackość i wypełniając fantastycznym językiem, Shuty wciąż gdzieś tkwi w czasach, gdy posiadanie własnego zina wyznaczało pozycję w literackiej hierarchii. Dla mnie to uroczo nostalgiczne, niewysilone i radosne. Ale pewnie można czytać Shutego bez tego obciążenia i widzieć w nim pisarza rozbudowujacego pasty i tworzącego własne, za którymmi chciałoby się podążać.

Jest Shuty tez autoironistą opowiadającym historię mężczyzny, który miał nadzieję, że załapie się na “Klub 27”, ale poniewaz mu nie wyszło, to postanowił zdobyc “honorowe członkostwo w 54 Gold Club”. Mimo starań, ostrej, “rozpaczliwej inby” narrator - ku własnej rozpaczy - budzi się po tygodniu i teraz pozostaje mu jedynie doczekać “platynowego Klubu 81”. Trzeba odejść “w chwale mędrca”, to najważniejszy cel bohatera opowiadania “27/54/81”. I gdy się to czyta to widzi się tych wszystkich zinowców, brulionowców, wiecznych punków, gitowców, którzy wciaż prónbują wrócić i zwrócić na siebie uwagę młodych pokoleń. I widzi się tego Shutego, który musi mierzyć się z literacką młodzieżą, wyznaczającą mu gatunki literackie. I to wszystko robi się smutno-zabawne, ironiczne, ale drażniące. Drażniące tak jak lubię.

Polska tradycja literacka przypomina nam, że za groteską i absurdem musi stać rozpacz i pytanie o ludzką kondycje. Nie inaczej jest w tym zbiorze historii ludzi nieprawdopodobnych, a jednak jak najbardziej możliwych.

W fantastycznym świecie Shutego żyją ludzie nam dobrze znani, celebryci jednej chwili, twarze rajstop i ambasadorowie smaku. Wykrzywieni, wprowadzeni w groteskowy ruch “ludzie z wolnego wybiegu” opowiadają swoje historie w psychodelicznym uniesieniu, żyjąc przyszłością, udają tylko, że opowiadają historie ze świata, który przed nami, gdy człowiek już całkiem się wykoślawi. Udają, bo u źródeł tej książki znajduje się dojrzały warsztat literacki i jakże tradycyjny namysł nad kryzysem jednostki i chwilowością naszego świata.

A czemu książka idealnie wpasowała się w ten tydzień, gdy moja uwaga poświęcona była niekoniecznie literackim sprawom? W czasach, gdy rzeczywistość skrzeczy i wymaga urealnienia, konkretu, ostrości komunikatu, szaleństwo literatury - gdy okazuje się, że jeszcze może być ona dziwniejsza niż to, co nas otacza - zdaje się być zbawienne.

Być zbawianym przez Shutego? Jestem za.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Skąd się biorą dzieci? Podaj miasto