W.A.B, Zyta Rudzka

[RECENZJA] Zyta Rudzka, "Tkanki miękkie"

“Zostałem pediatrą, tak kazał, a sam był takim poczciwiną, że nawet na kompleks Edypa się nie załapałem”.

To książka o facetach. Takich zawodowych, bo w końcu bycie lekarzem to nie tylko profesja, ale postawa i pozycja i aparycja na całe życie. Lekarzem się nie przestaje być, świat widzi się przez pryzmat krzywych zębów, źle zrośniętych złamań, wybroczyn i zmian rakowych. Świat staje się bardziej fizyczny, namacalny, nie tyle dosłowny, co podtkankowy.

Rudzka w fascynujący sposób analizuje relacje syna i ojca, przyglądając się temu, co patriarchalnie dziedziczne, a co zmienne. To opowieść o mężczyznach, którzy łakną miłości, choć nie za bardzo potrafią ją sobie wyobrazić. A jak już kochają, to obsesyjnie, bezładnie i nieładnie, po omacku. I o tym, że może najważniejszą miłością naszego życia są nasi rodzice?

“Michał Prokopiuk jadał skromnie, wódkę chlał okazjonalnie - tyle, co mu nalali pacjenci”. Ojciec, wiejski medyk, wyglądający jak “Nikifor zielarstwa” jest postacią nie budzącą łatwej sympatii. Chamik, pogardliwy, nieumiejący odwzajemnić miłości, pokiereszowany przez życie, traktujący kobiety podle, choć z pewną dawką wzajemności. Zakochany (chyba) w Reginie, kobiecie zza wschodniej granicy, co to przyjechała do niego z miłości, dumę swoją miała i umarła szybko, zostawiając ojca we wdowieństwie i smutku wylewającym się przez wiele stron tej powieści. Będzie odchodził, powoli wycofywał się z życia, łapiąc jego skrawki jakimiś naiwnymi eskapadami, z których żadna nie przyniesie mu ulgi. Nienawidzi wszystkich i wszystkiego, siebie samego nie wyłączając. O takim ojcu opowiada nam Ludwik, lekarz już miejski, ale obarczony jakby tymi samymi problemami wynikającymi z faktu naoglądania się ludzi. Sam sobie niechętny, wobec ojca złośliwy i czuły, zwłaszcza że ten już tylko “sam sobie do gardła może skoczyć”.

Rudzka przygląda się w “Tkankach miękkich” facetom, którzy byli bogami i do Boga - choćby go nie było - jest im coraz bliżej. Odbóstwionym, upadłym Don Juanom, Konradom Wallenrodom, którym ktoś nagle przerwał misję i odstawił do domu spokojnej starości. Robi to jak zawsze po swojemu. Tym razem do perfekcji opanowała skrótowości i posługuje się głównie absurdalnymi zdaniami opartymi na paradoksach i antytezach, których obsesyjne wręcz nagromadzenie bywa męczące, zamęczające, ale jest w tym cel i metoda. Praca z językiem, którą robi Rudzka budzi podziw, bo zdradza nie tylko niezwykłą erudycję, ale plastyczne widzenie języka, w którym równie ważne są brzmienie słów jak ich konotacje. Rudzka sprawdza, co się wydarzy gdy zderzymy ze sobą nadmiar, przesyt języka z jednoczesnym uproszczeniem wszystkiego wokół, tak żeby to język był kolejnym bohaterem powieści.

Czy ten eksperyment się udał? Trudno powiedzieć, co miałoby być wyznacznikiem powodzenia - z pewnością będzie to reakcja czytelników i czytelniczek, a ta może być nieoczywista, bo Rudzka przesadza, idzie chwilami za daleko w satyrę, teatralizację, a język przestaje momentami być żywy, jakby był opowieścią o samym sobie. To możliwe odczytania, bo mam nadzieję, że jednak nie zmęczycie się tym, co upichciła dla nas pisarka, a przykleicie się jak do szyby w sklepie z zabawkami podpatrując życie dwóch mężczyzn i kobiet, które próbowały im przeszkodzić w miłości własnej, ale niewiele mogły zrobić.

Mężczyzna u Rudzkiej budzi litość, chce się mu wybaczyć, ale również zamknąc w jakimś akwarium, dokarmiać, głaskać po głowie, ale nigdy nie wypuszczać na zewnątrz. Niech się może też nie rozmnaża, bo nic dobrego z tego nie wynika. Upadek patriarchatu ma w Rudzkiej kibickę z żylety. Brzytwa słów, popis erudycji, a do tego naprawdę cholernie smutna historia, podczas której lektury co prawda człowiek czasem się zaśmieje, ale później sam siebie ochrzania, że płakać trzeba było, a nie śmiać się.

“A ty, synku, do jakiego świętego byś się modlił, gdybyś chciał się zabić?”

Rudzka - używając języka tej powieści - napier*** zdaniami. Można się o nie potknąć i nie przeżyć, ale można zagrać w grę i dotrzeć do finału, mając wrażenie, że przeczytało się coś osobnego, bardzo rudzkiego. Więcej tu - w porównaniu do ostatniej powieści - sceny, więcej teatru, więcej przygniatania słowami, ale to wszystko ma swój cel - opowiedzieć inaczej historię, którą wydaje nam się, że wszyscy znamy. Dużo się o sobie można dowiedzieć z “Tkanek miękkich”.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody