Czarne, Natalia Bryżko-Zapór

[RECENZJA] Natalia Bryżko-Zapór, "Pogranicze wszystkiego. Podróże po Wołyniu"

To jest dobry reportaż na ostatnie minuty przed spaniem - jeden krótki rozdzialik dziennie i w objęciu Morfeusza. Problem w tym, że Bryżko-Zapór pisze po prostu nudno i nie potrafi wciągnąć w opowieści, którymi wręcz zasypuje czytelnika. Zasypuje, a ten zasypia. To chyba nie tak powinno być.

Natalia Bryżko-Zapór na ponad czterystu stronach opowiada o Wołyniu i choć to wielowątkowa opowieść, to na pierwszy plan wybija się jeden temat - Polska. Prawie wszyscy tu mówią o Polsce, polskiej historii, pracy w Polsce, nawet Ukraina i ukraińskie problemy wydają się być mniej ważne od Polski, choć już nie polskości - na szczęście. Można sobie teraz zadać pytanie - czy gdyby na Wołyń pojechał reporter czy reporterka ukraińska, to usłyszałaby to samo? Czy czasem Bryżko-Zapór nie dowiaduje się trochę tego, czego się spodziewa i sufluje nam obraz trochę kolonialny, regionu w którym większość ludzi żyje pragnieniem bycia w Polsce, co jest odwrotnością pragnień wielu Polaków i Polek mieszkających w Polsce?

“Pogranicze wszystkiego” to ponad sześćdziesiąt krótkich rozdziałów podzielonych na sześć części, będących kolejnymi opowieściami o mieszkańcach i mieszkankach Wołynia, pospiesznych, czasem nadmiernie uwikłanych w aktualne dyskusje polityczne bez szerokiego planu i pomysłu na historię. Reporterka wpada do jakiejś miejscowości, pisze o nich, coś tam jest o pograniczu, coś o religii, trochę o Moskwie, cerkwi, Donbasie, czyli zasadniczo wszystko to, czego się po tej opowieści spodziewamy, do tego wojna, banderowcy i inni. Niektóre rozdzialiki (zdrobnienie jest tu niestety konieczne) są pisane jakby najważniejsze było szybkie dobicie do puenty.

Wbrew pozorom mało tu człowieka, uważności nie na to co ma do opowiedzenia (i jak często powie “Polska”), ale kim jest. Autorka wybrała bardzo ryzykowny model opisywania własnych podróży - z miasta do miasta, przez wsie i osady, a próba stworzenia z tych obrazków fresku nie udaje się, bo brakuje spoiwa - sama opowieść o regionie nim nie jest.

Decydując się na formę “podróży” warto też powiedzieć coś o sobie - kim się jest, dlaczego się w taką podróż wybiera, czym się wybiera, jak się podróżuje… z “Pogranicza wszystkiego” wychodzi, że autorka po prostu wpadała do jakiejś wsi, wypytywała kilka osób, spędzała czas gromadząc opowieści i jechała dalej. Trochę jak w starych bedekerach, czy opowieściach podróżników, pionierów. Reportaż pisany z perspektywy “podróżuję i opisuję” bez autobiograficznej historii brzmi fałszywie i czytelnik przygląda się Wołyniowi jakby zza szyby. Zza szyby samochodu, czy czym tam autorka podróżowała, stawiam na samochód, bo tak bym pewnie więcej wiedział o komunikacji w Ukrainie.

Językowo jest zasadniczo poprawnie, niewiele tu zabawa a’la Krall, czy stylizacji na pierwsze zdanie u Kapuścińskiego, ale momentami ten poprawny język zamienia się w okropny, taki zbliżony do języka projektozy i grantozy, nieczuły na perspektywę i relację opisywany-opisujący.

Opisując “‘Europejskie Dni Dobrosąsiedztwa’ 2018 w Adamczukach” autorka zauważa, że “ktoś kupuje dziecku tandetną lalkę typu Barbie. Nie uświadczysz tu ani tradycyjnych laleczek ‘motanek’ z włóczki, ani wołyńskich słomianych ‘oberihów’ (amuletów), ani ukraińskiej ceramiki. Oferta mizerna, ale ruch duży”. Reporter oceniający zarówno ofertę (a jaka była podczas wcześniejszych świąt?) jak i jakość towaru narzuca swoje spojrzenie na świat przedstawiony i ustawia czytelnika w kontrze do niego. Ciekawiej by było, gdyby autorka przyjrzała się, jak zmieniały się kolejne “europejskie dni dobrosąsiedztwa”, czy to ich pierwsza “edycja”, może dla kogoś to jedyna szansa, by właśnie taniej kupić “tandetną lalkę typu Barbie”? Kto ją kupuje? Dlaczego reporterka by chciała, żeby targ był boho i etno? To takie widzenie świata jako czegoś, co na nasze życzenie przeobrazi się w skansen, a naszą misją jest modernizacja i cywilizowanie poprzez wskazanie co jest tandetne, a co byłoby dobrze widziane na “Europejskich Dniach Dobrosąsiedztwa”. 2019.

Bryżko-Zapór pisze o tym, że Ukraińcy chcą “do Europy” i to jest zrozumiałe, że używają tego sformułowania, my też często mówimy, że dążymy “ku Europie”, gdy chcemy odróżnić się od naszych wschodnich sąsiadów, albo opowiedzieć o modernizacji, której szczęśliwy finał to właśnie stanie się Europą. I gdy takie słowa wypowiadają rozmówcy i rozmówczynie reporterki, to jest to uzasadnione, ale gdy pisze ona: “Być może dochody drobnych przemytników papierosów z Ukrainy rzeczywiście nie robią wielkiego wrażenia na mieszkańcach Europy…”, to sama ustanawia granicę - ona jest z Europy, skąd są zatem jej rozmówcy? Z Azji? Z jakiegoś przedunijnego czyśćca? Nieuświadomione raczej klisze, które razem ze sobą wozi autorka tej książki co jakiś czas się przebijają, szkoda że redakcja ich nie wyłapuje.

Reporterka na przykład tak pisze o miejscowości Huszcza - “W ramach reformy samorządowej miejscowość weszła do nowo powstałej zjednoczonej gminy z centrum we wsi Riwne, co podobno zaowocowało korzystnymi dla mieszkańców inicjatywami, bo sensem zmian ma być większa samodzielność społeczności lokalnych”. Czy ja czytam reportaż, czy report organizacji pozarządowej? Czasem jest naiwnie, jak choćby gdy autorka wyjaśnia nam, że zmiana nazw ulic “stanowi świadectwo zapisanej w nazwach własnych tak zwanej polityki historycznej kolejnych epok”. Tu oprócz nadmiaru łopatologii warto zwrócić uwagę na sformułowanie “polityka epok”, a więc nie konkretnych ludzi podejmujących decyzje, a zjawiska dość ogólnego i niezbyt rozmownego. Wielokrotnie mieszają się w tej książce rejestry i trochę szkoda, że redakcyjnie nie zostało to poprawione. Zadaniem reporterki jest raczej dowiedzieć się co stoi za tym wyjątkowo płaskim zdaniem - czy zaowocowało, czy ktokolwiek pytał mieszkańców o zgodę na zmianę, jakie to inicjatywy, kto określił “sens zmian”? Jakie mechanizmy stoją za włączeniem Huszczy do Riwnego? Wniknięcie pod powierzchnię tego, co podano w folderze informacyjnym. Tylko, że to raczej niemożliwe, sądząc po dość pospiesznej wędrówce autorki po Wołyniu.

“W Łucku pod koniec 2018 roku natrafiam na świeżo wydaną broszurkę ‘Rozmowa z kombatantem’, zawierającą wspomnienia weterana UPA. Ich autor, Petro Pyłypowicz Martyniuk”... Rozdzialik “To były bestie” zawiera szesnaście linijek od autorki i sześćdziesiąt wersów Martyniuk. Zgadnijcie kogo nie ma w przypisach i bibliografii? Dobrze zgadliście i zgadłyście, Martyniuka. Uważność na tego rodzaju szczegóły moim zdaniem świadczy o szacunku dla rozmówców i rozmówczyń oraz chyba jest niezgodna z prawami autorskimi.

W “Pograniczu wszystkiego” reporterkę najbardziej interesuje dążenie Ukrainy do Europy i modernizacja, a antynomie Polska-Ukraina i Ukraina-Rosja są naczelną zasadą organizującą tekst. Dlatego pewnie główną metaforą reportażu jest sama “podróż”, a Bryżko-Zapór pisze (s. 138) coś takiego: “Ukraina zaś wciąż szuka swoich bohaterów. Często po omacku”. I to jest zdanie, które obnaża cały projekt tej książki - formułowanie takich zdań przystoi może w publicystyce, która karmi się ładnymi i szybkimi skrótami, ale nie w reportażu. To mówienie za kogoś, do tego bardzo ocenne. Ja, uprzywilejowana Polka mówię wam - po omacku szukacie, ślepi jesteście. Niestety w wielu miejscach przebija się protekcjonalny ton autorki, która traktuje swoją podróż jak pisanie projektu unijnego “Pogranicze polsko-ukraińskie jako produkt turystyki makroregionalnej”.

Seria Sulina kiedyś była gwarantem obszernych, intelektualnie wymagających tekstów, którym bliżej było do eseju niż reportażu, ostatnio niestety coraz częściej jest serią, w której publikowane są po prostu reportaże, które są mniej sexy i nie da się upakować w najważniejszą serię wydawniczą, a ich autorzy i autorki wpisali do komputera zbyt dużo znaków.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaka woda u Żywulskiej?