W.A.B, Adam Pluszka, Ocean Vuong
[RECENZJA] Ocean Vuong, "Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę"
Książka Vuonga to niełatwy literacki orzech do zgryzienia. Z jednej strony wciągająca, ciekawa opowieść i dość nowa - przynajmniej dla polskiego czytelnika - perspektywa w literaturze, z drugiej - nadmiar poetyckich ceolhizmów i popadania w kicz.
Vuong w przełożonej przez Adama Pluszkę powieści “Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę” próbuje czegoś bardzo ambitnego - opisania panoramy doświadczeń młodego człowieka pochodzącego z emigranckiej, wietnamskiej rodziny. Niestety spoiwem powieści, czymś co łączy różne jej elementy, są poetyckie wstawki o dość miernym uroku. Najciekawsze bowiem jest to, co dzieje się poza poezją i poza językiem, którym Vuong bardzo próbuje zszyć tych kilka opowiadań, z których zbudował powieść.
“Tak wiele chcę ci powiedzieć, mamo”, pisze “Piesek”, bo tak będą mówić na autora listu w rodzinnym domu. Listu, który pisze do matki - bo cała książka to pozornie list skierowany do nieznającej angielskiego matki. W domu, na który składają się matka i babka - Wietnamki, które przyjechały do Stanów i żyją w świecie mocno ograniczonym, w którym - oczywiście - jest powojenna trauma rodząca przemoc wobec syna. Vuong obszernie opowiada o losach rodziny swojego bohatera i momentami zaskakuje ile ten chłopak, który przecież nie miał najlepszego kontaktu z rodziną, wie. Zastanawiam się jednak na ile jest to taka opowieść, która jest skrojona na potrzeby czytelnika, który potrzebuje trochę epatowania przemocą i wojna w Wietnamie jest chwytliwym punktem odniesienia, a na ile to było w ogóle potrzebne do zbudowania pełnego obrazu sytuacji.
Sama książka jest próbą połączenia klasycznej opowieści o dorastaniu i ujawnianiu się (“coming of age”) w sytuacji opresji społecznej (ćpająca młodzież, przemocowi rodzice, mniejszości etniczne i emigranci) z historią relacji relacji matka-syn i opowieścią o przeszłości (Wietnam). Do tego poetyckie wstawki i obraz Ameryki pozbawionej nadziei i wielkich haseł. Choć wszystko tu krąży wokół społecznych problemów, to książka Vuonga jest zaskakująco niepolityczna - w życiu młodych polityka jest praktycznie nieobecna, a świat ograniczony jest do niewielkiego wycinka najbliższej okolicy. Dla polskiego czytelnika na pewno ciekawe i zaskakujące będa obserwacje Vuonga dotyczące “żółtego ciała”, które w perspektywie białego, ale i czarnego człowieka ma jedną cechę - jest zmultiplikowane, możliwe do zastąpienia przez tysiące, miliony innych, pozornie identycznych żółtych ciał. Żółte ciało w (nie tylko) amerykańskim świecie nie jest ciałem z duszą, jak białe ciało, ale nie jest też ciałem umęczonym, wyćwiczonym, jak czarne ciało. Dlatego z taką fascynacją Vuong przygląda się Tigerowi Woodsowi, który był niebiały, ale też nieżółty, a jak sam o sobie mówił był “chiński, tajski, czarny, holenderski i indiański”.
Najbardziej podobała mi się w książce Vuonga opowieść o matce pracującej w zakładzie manicure, czymś tak wybitnie “wietnamskim”, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, że wyzysk, straszne warunki pracy i pełna wyższości i pogardy relacja między pracownicami a klientami. Opowieść Vuonga o słowie “przepraszam” tak nadużywanym przez pracowników tego rodzaju miejsc jest równie mocna, jak historia masażu amputowanej nogi u starsze kobiety. Nogi, której choć nie ma, to boli. To świetnie napisana scena, szkoda jednak, że autor w wielu miejscach zatrzymuje się z wątpliwościami, jakby nie wiedząc co chce napisać, na co skierować naszą uwagę, przez co zostajemy ze zbiorem scen, jednych lepiej, drugich gorzej napisanych, niekiedy zapadających w pamięć, a niekiedy wyskakujących z niej po przewróceniu kolejnej strony. Podobnie doskonała jest scena coming-outu przed matką, co zdradza dobrego pisarza, który tylko musi trochę okrzepnąć, czy opowieść o Trevorze i jego stosunku do własnej odmienności (poza scenami seksu, te są źle napisane, ale o seksie mało kto potrafi dobrze pisać).
Sporo tu takich pięknych zdań, które oczywiście dałoby się obronić na poziomie filozoficznym, ale albo jest ich za dużo, albo autor nic z nimi nie robi. Jak choćby to: “Co jeśli ciało w najlepszym wypadku jest tylko tęsknotą za ciałem?”. To jest bardzo ważne pytanie w kontekście etnicznym, gdzie ciało zawsze poddane jest normatywizującemu spojrzeniu - w tym wypadku zarówno białych jak i czarnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych. W efekcie ciało, to jak ono jest pokazane, w jaki sposób się zachowuje, może być tęsknotą za innym ciałem. Ale to trzeba by jakoś pokazać, a Vuong ma jakieś takie poetycki wysypy tego typu zdań i nic za tym nie idzie. Podobnie jak niewiele nam dają pojawiające się w całej książce sceny ze zwierzętami - od otwierającej powieść sceny z jelenimi rogami, przez opowieść o jedzeniu mózgu makaka, po stwierdzenie, że “życie samo w sobie jest historią zwierząt”. To kolejny wątek, który zasługuje na osobną opowieść, a tutaj wstawiony jako jeden z wielu, traci na sile i zaczyna pośmierdywać kiczem.
Jest we “Wspaniałych…” niewykorzystany potencjał, choć mogę się domyślić, że wielu osobom ta książka przypadnie do gustu, bowiem podobnie jak Yanagihara, Vuong pisze o tym, co chcemy przeczytać. Połączenie opowieści w stylistyce “dzieci z Dworca Zoo” z nienormatywnością, etnicznością i wojenna traumą, będącej oskarżeniem ale i próbą zrozumienia i wybaczenia, to coś co wszyscy lubimy - pozwala nam poczuć się lepiej, docenić nasze własne życie. Zawsze potrzebujemy kogoś, kto ma gorzej. I literatura nam to daje, niestety często efektem jest kicz.
Mimo wielu zastrzeżeń i wątpliwości jest jeden powód dla którego warto Vuonga czytać - poza tym, że może w kolejnej powieści już się skupi na historii i przestanie być aż takim poetą, dostanie jakąś nagrodę i będzie warto znać poprzednie dokonanie. Otóż rzadko się zdarza, byśmy mogli przeczytać o doświadczeniu innego niż białe, czy czarne, ciała w perspektywie “zachodniej” kultury. “W życiu jednorazowego użytku nie ma drugiej szansy”, tym kłamstwem - jak pisze narrator - zmuszamy się do “przekraczania siebie”, walki o “sukces”, ale też pod tym hasłem rodzi się bunt przeciwko rodzinie, pochodzeniu. Bunt związany też z nienormatywnością i lękiem przed odrzuceniem.
To nie jest wybitna powieść, to jest miejscami powieść kiczowata i przeciętna, ale jest w niej zalążek czegoś, co może być literacką petardą (no ta moja metaforyka też pozostawia wiele do życzenia). Jestem zakochany w zdaniu “Wyszliśmy z Dunkin’ Donuts ciężsi o to, czego się dowiedzieliśmy o sobie”. Pozornie jest to kiczowate do bólu, ale życie takie jest - czasem się wychodzi z fast-foodu naprawdę cięższy o tym, co się człowiek dowie o sobie i swoim gatunku. Dlatego nie odrzuca mnie wizja Vuonga, który pokazuje jak wygląda trauma w oparach lakieru do paznokci i wypalonej Ameryki. Gdyby tylko nie był poetą, czytalibyśmy jak nowego Kerouaca.
Skomentuj posta