Michael Sowa, Lira

[RECENZJA] Michael Sowa, "Tam, gdzie nie pada"

Michael Sowa, jeśli wierzyć biogramowi na okładce książki, jest Ślązakiem z Opolszczyzny, który od wielu lat mieszka w Niemczech. Pisarz pracował w CERNie i na akwizgrańskiej politechnice. Posiada również umiejętność dużo bardziej rynkowo pożądaną niż pisanie, czyli ślusarstwo.

Jako osoba, której zdarzyło się w pewne niedzielne popołudnie zapłacić za przepiłowanie kłódki do realności własnej (piwnica) jakąś kuriozalną kwotę, w pełni doceniam ślusarzy i uznaję ich prymat przez pisarzami w społecznej hierarchii zawodów naprawdę potrzebnych.

I choć ma Sowa w swojej biografii zawody prestiżowe i dające stałe zatrudnienie razem z dodatkami emerytalnymi, uznał, że czas na powieść. I to nie byle jaką, bo od razu czterysta stron sążnistej opowieści, której akcja dzieje się w XIX wieku. Okazało się, że była to decyzja słuszna, bo “Tam, gdzie nie pada” w ostatnim tygodniu sprawiła mi sporo czytelniczej przyjemności. Bo jednak czytając - jakkolwiek arcydzielną - powieść Grosmana o trudnych relacjach rodzinnych, podgryzając ją dziełem naukowym o II wojnie światowej i popychając ten cały literacki obiad książką o Krahelskich, potrzebowałem czegoś zwyczajnie przyjemnego. Przyjemnego, ale też nie napisanego na odwal i byle jak. Przyjemnego, ale nie durnego, nie ogłupiającego ale wyłączającego z rzeczywistości atakującej mnie polexitem i innymi nieradosnymi momentami. I taka to jest właśnie książka - przyjemna, niegłupia, nieprzeintelektualizowana nadmiernie. Dojrzałością pisarską Sowy jest to, że potrafi nie porywać się na zdobywanie szczytów, z których spadałby odbijając się od krytyki jak od tatrzańskich skał. Wybiera przyjemne pagórki, z których widoki są niezgorsze i dające wytchnienie.

Jest 1853 rok, a mieszkającym w śląskiej wsi Płużnica Karkoszom i Moczygembom żyje się spokojnie, choć niezbyt dostatnio. Zniesiono pańszczyznę, “chłop miał prawo do ziemi” ale tylko na papierze. Żeby uwolnić się od pańskiej “opieki” trzeba było “dysponować areałem, większym aniżeli jedna morga magdeburska”, co nie było częste w płużnickiej okolicy. Ziemię można było dokupić, ale była to inwestycja przypominająca zakup mieszkania dzisiaj w stolicy - niby można, ale trzydzieści lat trzeba na to pracować. No i trzeba było mieć konia.

“Tak więc płużniczanie “brali udział w pomnażaniu majątku hrabiego von Posadowsky’ego-Wehnera”, a w efekcie i raczej nie chcąc niż chcąc “zapewniali dobrobyt i wzrost gospodarczy pruskiego państwa”. Na szczęście hrabia jest młody i chłopi niezbyt go przejmują, zajmuje się bardziej wysublimowaną działalnością spoglądania lunetą w niebo, o której podwładni nie mają większego pojęcia. Tym zabiegiem Sowa wyczyścił sobie przedpole i może w swojej książce opowiadać wyłącznie o chłopskim świecie, rzadko do hrabiowskiego dworu zaglądając. Narracyjne uproszczenie jest sprawnie skonstruowane i dobrze uzasadnione.

I tak sobie i nam Sowa opowiada o życiu kilku chłopskich rodzin, które żyją w niedostatku, swarach, miłościach i nienawiściach. Młodzi do roboty się nie garną, w głowie im amory lub odliczanie czasu do wojska, a starzy spędzają czas na pracy, plotkowaniu i użeraniu się z rzeczywistością. Sowa całkiem sprawnie to opisuje i choć nie jest Myśliwskim, a jego chłopska ballada jest uładzona i ugrzeczniona, to czyta się ją z przyjemnością. Sporo tu opisów miejscowych zwyczajów, uważności na los kobiet, świadomości tego, że tworzy raczej mit niż opisuje realistyczny świat. Sprawny język (choć z czasem autor zapomina, że jego chłopi mieli mówić bardziej “śląsko”), niewiele zgrzytów i choć mógłbym pisarzowi zarzucić idealizm, co w drugim dziesięcioleciu XXI wieku jest zarzutem naprawdę poważnym, to może czasem potrzebujemy takich opowieści? Odrobina bajki jest nam przecież potrzebna, a autor nie udaje, że pisze coś innego. Zwłaszcza, że na dokładkę dostajemy rozdziały pisane z perspektywy kota.

Szłaby sobie ta opowieść nie wiadomo w jakim kierunku, gdybyśmy od początku nie wiedzieli, że Moczygembowie mają przed sobą perspektywy. Tą perspektywą jest Leopold Moczygemba, franciszkanin którego los rzucił do Teksasu. Ten przyłączony w 1845 roku stan przyciągał osadników perspektywą własnej ziemi, spokojnego życia na swoim i brakiem deszczu. A jeśli Moczygembowie jadą do Teksasu, to czemu nie Poradowie? I czemu nie inne płużnickie rodziny?

Sowa ze swadą i dowcipem opowiada eksodus śląskich chłopów, jego książkę zaludniają dobrze literacko zbudowani bohaterowie i bohaterki, a jej niewątpliwy przygodowy charakter ma w sobie coś filmowego i to nie jest w tym przypadku obelga. Autor zwraca uwagę czytelnika na podobieństwa między Teksasem a Śląskiem - w jednym i drugim “to, do kogo obecnie należał, nic w sumie nie znaczyło”. Mieszkańcy przyzwyczaili się “do nieustannego przesuwania granic”, choć można się kłócić z autorem gdy stwierdza, że “Ślązakowi kwestia tożsamości narodowej była obca”.

“Tam, gdzie nie pada” jest jednak idealistyczną balladą, a nie historycznym appendixem do “Kajś” czy “Pokory”, zatem może sobie Sowa budować własny mit, a my nie musimy czytać go bardzo krytycznie, pozwalając sobie na chwilę dobrej rozrywki. Bo tym jest debiut mieszkającego w Niemczech Ślązaka - bardzo przyzwoitą, wciągającą, dowcipną i niegłupią rozrywką napisaną w oparciu o rzeczywistą historię powstania osady Panna Maria. Chętnie przeczytam kontynuację, bo w dalszej części tej historii ksiądz Moczygemba (tak, to postać historyczna) musiał uciekać przed swoimi rodakami, którzy chcieli go powiesić na dębie, pod którym odprawił pierwszą, “górnośląską” mszę. Historia ludowego buntu przeciwko klerowi w balladowym, rozrywkowym wydaniu wydaje mi się niesamowicie atrakcyjna.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Wakacyjne morze Zofii Posmysz