Czarne, Kaja Gucio, Lidia Yuknavitch

[RECENZJA] Lidia Yuknavitch, "Chronologia wody"

“Utonąć można na wiele sposobów” pisze w doskonałym, autobiograficznym eseju Lidia Yuknavitch. “Chronologię wody” (tłum. Kaja Gucio) czyta się jak thriller, tym bardziej przerażający, że traktujący o rzeczywistych wydarzeniach. Ktoś to wszystko przeżył. A raczej przepłynął. I opisał tak, że trudno po tej lekturze zasnąć.

Zaczynamy od trzęsienia ziemi, którego amplituda nie obniży się nawet na chwilę. “W dniu, w którym moja córka urodziła się martwa…” - pierwsze zdanie zanurza nas w oceanie bólu i cierpienia, który wypełniał autorce całą młodość. Miała być pływaczką. Była w tym naprawdę dobra - możliwe, że zakwalifikowałaby się do amerykańskiej kadry olimpijskiej, gdyby nie bojkot igrzysk w Moskwie. Możliwe, że w jej życiu nie pojawiłby się Ken Kesey, który dał jej siłę do pisania. Możliwe, że nigdy nikt by nie usłyszał tej historii. Bo to historia, jakich zapewne wiele - z wciąż pijaną matką, molestującym seksualnie ojcem, starszą siostrą, która próbuje dawać schronienie, ale najpierw musi zawalczyć o siebie. Historia o dziewczynce, której nikt nie wierzył, a ksiądz zamiast wysłuchać i pomóc, na pokutę za kłamstwo dał kilka zdrowasiek.

“Nieważne, ile razy wchodziłam do chłodnej wody basenu, kiedy wychodziłam, niosłam w sobie ogień”, pisze Yuknavitch. To książka zaskakująco jednorodna, choć autorka porusza się między poezją, wysuwanymi na pierwszy plan łatwo czytelnymi symbolami i metaforami, a boleśnie dosłownym językiem. Ryzykowne jest to, na co się porwała autorka - metafora wody w sytuacji, gdy mowa o byłej pływaczce, mogłaby w innych rękach stać się banałem. W “Chronologii…” autorka jest tego świadoma, jak w drugim fragmencie, gdzie radzi kobietom, które przeżyły to, co ona, wejście do wody, znalezienei kamienia i długie w niego wpatrywanie się. Brzmi jak podejrzana praktyka z poradnika samopomocy? Nie, gdy fragment zatytułujesz “Metafora” i skierujesz uwagę czytelników bezpośrednio na tytuł. To rzeczne kamienie “niosą w sobie chronologię wody”. W ich kształcie odbijają się rzeczy żywe i martwe jednocześnie.

Na “Chronologię wody” składają się rzeczy, do których literacko już jesteśmy przyzwyczajeni - nielinearność historii, ujawnianie przeszłości raz szczodre i opisowe, a niekiedy tylko w sugestiach. To pisanie podobne do tego, które znamy z ostatnich książek Didion, gdzie smutek i ból nie przysłaniają wciągającej i atrakcyjnej z punktu widzenia czytelnika, opowieści. Didion pisząc o żałobie czy bólu po śmierci córki potrafi nagle opisać celebryckie przyjęcie, którego była gościnią. Yuknavitch z detalami opisuje warsztaty pisania u Kena Keseya. Czytelnika trzeba wciągnąć w swój świat też w ten sposób. Plastyczność opisywanych scen, pojawiająca się ironia, przepływanie od niezwykle trzeźwego osądu rzeczywistości do strumienia świadomości - Yuknavitch mistrzowsko skonstruowała swój antypamiętnik.

Inną rzeczą, która bardzo do mnie przemawia jest to, że autorka swojego doświadczenia i wniosków z niego wyciągniętych nie próbuje przedstawiać jako uniwersalnych, nie generalizuje na tenat społeczeństwa, patriarchatu, mizoginii i tak dalej, dając tym samym sposobność czytelnikom do intymnego kontaktu z bohaterką “Chronologii…” bez rozpraszania się i tworzenia dystansu aparatem badawczym czy naukowym.

Finalnie jest to opowieść o zbawiennej roli literatury w życiu autorki, ale też oczywiście o kobiecości i o tym, że można - mając trochę szczęścia w życiu (i mądrą siostrę) - spróbować zaufać światu i odkrywać go na nowo. Ale najpierw trzeba zanurzyć się w swojej historii. I opisać ją tak, by nam szczęki opadły. A to się Yuknavitch udało.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?