Albatros, Carolina De Robertis, Izabela Matuszewska

[RECENZJA] Carolina De Robertis, "Cantoras"

Lesbijska utopia, trochę thriller, miejscami poemat i do tego bajka. “Cantoras”, książka urugwajsko-amerykańskiej pisarki Caroliny De Robertis (tłum. Izabela Matuszewska) ma wszystko, by stać się jedną z najważniejszych queerowych opowieści nie tylko tego roku.

Jest rok 1977 i od kilku lat Urugwaj, kraj będący kiedyś “oazą spokoju” ugina się pod ciężkim butem wojskowej dyktatury. Prawo oficjalnie nie ściga osób homoseksualnych, ale kto by się tu przejmował prawem, gdy do więzienia można trafić za zorganizowanie domówki? Do 1973 roku “ta szara myszka kontynentu” rozwijała się całkiem harmonijnie - wprowadzono prawa wyborcze dla kobiet, rozdzielono państwo od Kościoła, legalne były rozwody i dzień pracy oficjalnie zakończył się po ośmiu godzinach. “Lekcje historii w liceum opowiadały o postępowej demokracji, o wzorze godnym naśladowania, klejnocie Ameryki Łacińskiej” - opowiada narratorka książki De Robertis.

Wszystko zmieniło się jednego dnia. 27 czerwca 1973 gazety ogłosiły rozwiązanie parlamentu. Coś, co na papierze wyglądało na pokojowy proces, było w rzeczywistości zamachem stanu. De Robertis w “Cantoras” opowiada o losie kilku nieheteroseksualnych kobiet, które kilka lat później decydują się uciec z Montevideo, stolicy kraju, która zaczęła przypominać “wielkie więzienie na otwartym powietrzu”. Znajdują dom na odludnym wybrzeżu, w “strefie, gdzie nikt nas nie może znaleźć”, jak mówi jedna z nich. Autorka splata losy pięciu różniących się życiowym doświadczeniem kobiet, by stworzyć coś, co przypomina symfonię poświęconą nienormatywnej miłości, ale też po prostu byciu kobietą w świecie patriarchatu i dyktatury. Sam ten pomysł może wydawać się sztuczny i niekoniecznie oryginalny, ale De Robertis po mistrzowsku opisuje napięcia między swoimi bohaterkami, pokazując jak wiele odcieni może mieć relacja w kobiecym stadzie.

“Cantoras” nie zatrzymuje się w latach 70. Bohaterki będą wieść życie pomiędzy Montevideo, a odludziem, tworząc “coś w rodzaju rodziny, utkanej z wyrzutków społeczeństwa niczym kapa uszyta ze zbędnych resztek materiału”. Zmieniają się ich relacje, jedne związki się rozpadają, inne się pojawiają, a bohaterki powoli od siebie się oddalają, ale bezpieczna przystań na bezludziu wciąż jest wybawieniem od opresyjnej codzienności. Jednocześnie bohaterki zdają sobie sprawę z tego, że nawet gdy ustanie reżim, to “nie czeka nas słońce i tęcza, bo dopiero wtedy zacznie się prawdziwa praca”. Utopia, ale nie naiwna. Gdy z powrotem nastanie w Urugwaju demokracja, bohaterki De Robertis będą wobec niej bardzo ostrożne. To przypomina mi wciąż nieopisany przez literaturę z perspektywy osób nieheteronormatywnych przełom lat 80. i 90. w Polsce - czy 89 rok był przełomem? A może w tej “naszej” perspektywie jednak tylko kontynuacją powolnego marszu ku widzialności? Jaka jest cena kapitalizmu, który przyczynił się do liberalizacji społeczeństwa?

“Piaszczyste wydmy spowijała noc. Wokół cienkiego sierpa księżyca jazgotały gwiazdy” - język, którym napisana jest powieść Caroliny De Robertis bywa poetycki, ale w dawkach nieprzesadnych, choć niekiedy potrafi zmęczyć nadmiarem metafor. Na szczęście jest też konkretna i brutalna, bo to przecież książka o próbie zbudowania utopii w świecie, którym zawładnęła przemoc.

To, co mnie najbardziej w "Cantoras" zachwyca, to fakt, że jest powieścią o walce i oporze pozbawioną oczywistej w tej sytuacji publicystyki, a skupiającą się na emocjach. De Robertis przez swoje bohaterki pokazuje, jak różne są osoby queer (niekoniecznie polubicie każdą z nich) i jak nieoczywistą sprawą jest tożsamość, zwłaszcza w opresyjnym świecie. Idealne w proporcjach połączenie queerowej bajki z thrillerem.

Hannah Williams w kapitalnym eseju “modern nature and queer literature’s yearning for the sea” zauważyła, że: “Morze i queer zawsze były ze sobą powiązane. Fale były przestrzenią graniczną, pozbawioną związków z lądowymi, społecznymi strukturami”. Jak pisał e.e. cummings w wierszu “Maggie i Milly, i Molly, i May”: “zawsze morze nas samych odnaleźć nam da” (tłum. S. Barańczak).

W “Cantoras” De Robertis pisze, że “każda fala napływała z własną, niepowtarzalną pieśnią i podwodnymi prądami, dającymi krótkie wytchnienie od grawitacji”. Morze - o czym pisze Williams i inne osoby zajmujące się teorią “queerowej ekologii” - jest miejscem, w którym działają kody i rytuały obce przybyszom spoza podwodnego świata. Podobnie dzieje się w queerowej utopii. Bohaterki powieści urugwajskiej pisarki mówią o sobie, że są “cantoras”, “śpiewaczkami”, choć wcale nie mają na myśli śpiewaczek. Nie wszystkie na początku znają to słowo. Jedna z nich, mężatka, która zostawiła w Montevideo rodzinę i wybrała życie w lesbijskiej utopii, jest nim wyraźnie zaskoczona - “obracała to słowo w myślach. “Cantora”. Jego konotacje były piękne, lecz również obsceniczne”. Obce rytuały i słowa zyskują nowe znaczenia. Warto zauważyć - jak już przy morzu jesteśmy - że bohaterowie “Lubiewa” swoją tajną przystań znajdują nad morzem. “Morze stoi płaskie i srebrne, wiatru nie ma. W tym płaskim jeziorze stoją zanurzeni nieruchomi ludzie. Jak na obrazku przedstawiającym chrzest w Jordanie. Ale grzechu już nie ma”, pisze Witkowski. Grzech jest na wydmach, w morzu człowiek jest czysty, równy innym. W “Cantoras” pierwsza scena intymna odbywa się w wodzie. Świetnie to jest rozegrane od strony symbolicznej.

“Cantoras” to książka o tym, że aby choć na chwilę uciec grawitacji, trzeba śpiewać własną, niepowtarzalną pieśń. Autorka pisze, że queerowa miłość pozwala usłyszeć “odgłosy rozdzieranego świata, otwierającego się na inne, szersze przestrzenie, do tej pory nieosiągalne”. I właśnie taka to jest literatura - otwierająca na przestrzenie do tej pory nieosiągalne. Bardzo warto!

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody