Jakub Żulczyk, Świat Książki
Jakub Żulczyk, "Wzgórze psów"
Z nieukrywaną radością informuję, że skończyłem lekturę “Wzgórza psów”. Cieszę się z tego ponieważ zawsze to miło wrócić do świata, w którym niekoniecznie wszystkich muszę podejrzewać o zadawnione zbrodnie i zamiłowanie do odcinania ludziom części ciała. Cieszę się, bo Jakub Żulczyk wyprawił mnie w trudną podróż - przez literaturę, której nie wybieram dla własnej przyjemności, przez gatunek, którego nie jestem miłośnikiem i przez świat, który niestety nie jest zmyślony. Ponad osiemset stron, co do których mam jedną pewność - będą sukcesem.
Poznajcie Mikołaja i Justynę, którym powinęła się noga - on napisał co prawda bestsellerową powieść (“Czarna, zimna woda”), ale nie za bardzo ma pomysł na kolejną zaś zaliczki od wydawców umiejętnie roztrwonił; ona pracuje nad reportażem o pedofilskiej siatce, który wstrząśnie polskim społeczeństwem, idzie jej nieźle, ale potrzebuje czasu by uporządkować materiały i opracować materiał (i uciec od pewnej osoby). Mikołaj i Justyna nie mają kasy, warszawskie mieszkanie postanawiają wynająć a sami wyjeżdżają do Zyborka, rodzinnego miasta Mikołaja, gdzie czekają na nich jego ojciec z “nową kobietą”, brat i milion problemów. Topos wyjazdu z Warszawy z pewnością doczekał się już jakiegoś doktoratu. Chciałbym - przerywając opis wydarzeń ze “Wzgórza…” - zauważyć, że któregoś średnio udanego dnia, gdy w książce przeczytam o bohaterach, którzy postanawiają po pracy w korpo czy źle skonsumowanym sukcesie uciec ze stolicy na prowincję to rzucę egzemplarzem przez otwarte okno i nagram to na snapczata. Wróćmy zatem do Zyborka, ale w telegraficznym skrócie, bo przecież i tak przeczytacie sobie ksiązkę - zestaw postaci, które spotkają w Zyborku świeżo ucieknięci warszawiacy to oczywiście plejada wyrazistych, archetypicznych ziomków - surowy ojciec, niczym starotestamentalny Bóg Ojciec, brat Mikołaja, nieudacznik, który wpada z jednego bagna w drugie, silne kobiety, które solidarnie występują przeciwko męskiej dominacji i mężczyzn, którzy do kobiet mają podejście z lekka przedmiotowe. Spotkacie policjantów zaangażowanych i uwikłanych w sieci zależności, tajemniczego Niemca, który trzyma za mordę biznes w całej okolicy itd. Potrafię wyobrazić sobie makietę Zyborka zrobioną z klocków Lego. Jak się dowiem czy to komplement dla książki to zrobię pod postem przypis.
W Zyborku mordują, tną, podpalają, walczą o władzę, dymają, ćwiartują a wszystko to od kilkudziesięciu lat gdy kilku zidiociałych i naspidowanych młodzieńców… Tu się zatrzymam, bo nie ma co zdradzać szczegółów fabuły, najistotniejsze jest dla nas to, że Żulczyk ma doskonale opracowane modele postaci i jeśli tylko ktoś zdecyduje się nakręcić na podstawie “Wzgórza…” serial, to dostanie praktycznie gotowy scenariusz, zwłaszcza że powieść składa się z mikrorozdziałów, w których każdy jest pokazany z perspektywy innego bohatera. To konstrukcja wbrew pozorom trudna (niekiedy Żulczyk za późno wyjaśnia kto jest “mówiącym” w danym rozdziale) ale przynosząca sporo możliwości rozwoju fabuły i jak widać po “Wzgórzu…” umożliwiająca na snucie opowieści praktycznie w nieskończoność.
Tu właśnie pojawiają się problemy. Bo jest książka Żulczyka ewidentnie rozciągnięta i przegadana. Bohaterowie chwilami zatrzymują się, siadają - dajmy na to - w restauracji hotelowej i opowiadają sobie życie. Ludzie w Zyborku cały czas coś sobie opowiadają i o ile rozumiem, że dialog jest ważny a ludzkie gadanie w małych miejscowościach to podstawa istnienia, ale tu jest go zdecydowanie za dużo. Nie wymagam rozbudowanych opisów przyrody, ale czasem Żulczyk tylko ślizga się po scenografii, by utonąć w tym co idzie mu najsprawniej - pisaniu gadania. Oczywiście są we “Wzgórzu psów” mrugnięcia okiem - a to krytyce poddana zostaje “warszawka”, a to autor nawiązuje do jakiejś powieści czy filmu - Żulczyk podobnie jak w poprzednich powieściach umiejętnie żongluje popkulturą, filmami, serialami, tworzy coś specyficznego i mimo moich sporych oporów - wciągającego.
“Rozglądam się dookoła. Na segmencie, pomiędzy butelką po chivas regal a oprawionym w ramkę zdjęciem czerwonego ferrari testarossa, leży kilka książek, które zauważam dopiero teraz. (...) Biografia Messiego, drugi tom “Potopu”, pierwszy “Millenium”, “Masa” i jego “Samochody polskiej mafii”, przewodnik po Tunezji z oderwaną połową grzbietu. I jest. Na samym dole. Jak bardzo zły dowcip. Pomarańczowy grzbiet, czarne bezszeryfowe litery. Mikołaj Głowacki, “Czarna, zimna woda”. “
Nie licząc tej ostatniej, która z pewnością trafi do zaktualizowanego almanachu książek nigdy nie powstałych autorstwa Dunina-Wąsowicza, książki z półki zyborkowskiego chłopaczka same w sobie stanowią opis tego gdzie się znajdujemy, gdzie nas prowadzi Żulczyk, o ile oczywiście damy mu się zaprowadzić. Zastanawiam się, czy jest szansa by na tej półce znalazło się “Wzgórze psów”. Myślę, że jest i to spora. Czy to źle? Nie, bo dobrze, że coś będą zyborkowskie chłopaki czytać. Czy to źle świadczy o książce? Nie, bo nie jest wcale łatwo trafić na tą półkę. Pisze Żulczyk:
“Ludzie czują, kiedy nimi gardzisz. Łapią to w moment, tak jak łapie się w garść dryfujący w powietrzu paproch. I wiedzą. Musisz przestać. Musisz ich zaakceptować (...).”
Wiem, że nabijamy się tu z książek prostackich bezlitośnie, że kiepscy poeci i poetki mają z nami niejedną kosę, dajemy popalić autorom i autorkom za dużo lepsze książki niż ta Żulczyka, a tutaj dla przekory trochę, ale bardziej dla refleksji nad literaturą, próbuję sprzedać wam “Wzgórze psów” i możecie się tym odrobinę dziwić. Już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż odnoszę wrażenie, że Żulczykowi trzeba trochę wybaczyć, może zrozumieć ten - okropnie serialowy styl prowadzenia opowieści, zamilknąć nad niektórymi bon motami, które lubi wkładać w usta bohaterów (tu i tak szczęśliwie się ogranicza) i nie zaglądać za bardzo pod podszewkę niektórych pomysłów fabularnych (ta podpowiedź z DNA mięsa, które znaleziono w ustach jednego z truposzy, panie autor - w tym samym akapicie już znałem następne 10 stron!). Gdy się to wybaczy, gdy nie będzie chciało się w tym widzieć powieści o pokoleniu, o jakimś świecie w rodzaju “Polska”, a po prostu mocną, gęstą i wciągającą opowieść o tym, że każdy jest trochę zły, a gdy zbierzemy się w większe stada to zło może stać się jedynym co nas łączy i popycha do działania. Niby banalne, ale nie mam nic przeciwko przypominaniu tego kolejny raz, zdecydowanie bardziej wolę czytać o tym, że jesteśmy tymi, którzy na pytanie Prosiaczka z “Władcy much” odpowiadają bez wahania, że lepsze jest polowanie i niszczenie, niż o ucieczkach przed stołecznym wirem.
Podoba mi się mitologizacja Zyborka, konieczna do pokazania go jako miejsca narodzin wielkiego, powszechnego i wspólnego zła. Prawiek był “miejscem, które leży w środku wszechświata”, a “struktura [Macondo] zdawała się zajmować swój własny zastrzeżony teren, przestrzeń samotności i zapomnienia”, Zybork zaś to “miasto, które próbuje odwrócić się od samego siebie” i trzeba przyznać, że autorowi udało się obronić to jakże ryzykowne stanowisko. To brutalna historia, świat męskich ale i kobiecych zabaw z życiem i choć takich historii, pisanych z trzewi, na wkurwie na rzeczywistość małych miasteczek jest sporo i nie różnią się one jakoś szczególnie od opowieści o skurwysyństwie korporacji czy innych mafii, to Żulczyk potrafił tak namotać, że nie miałem ani chwili wątpliwości, że to wszystko mogło być napisane na podstawie dokumentów ze śledztwa przeciwko jakiejś rozbudowanej grupie przestępczej.
Z książką Żulczyka jest trochę jak z filmami Smarzowskiego - chodzi się na nie, choć wiadomo, że kilka razy człowiek będzie chciał odwrócić głowę w kierunku fotela. Film Smarzowskiego trwa dwie, może trzy godziny, a wspinaczka na “Wzgórze psów” zajmie wam przynajmniej kilkanaście godzin. Pod tym względem powieść naprawdę się udała; udało się Żulczykowi napisać mocną, gatunkową prozę, która będzie absolutnym hitem wakacji i w niejednym pociągu spotkacie zaczytanych w niej podróżnych. A jak wytrzymacie jeszcze jedno porównanie, to tak sobie myślę, że nawet słuchając codziennie Mahlera człowiek jadąc na wakacje przechodzi w tryb, w którym nawet i Lambadę da się wysłuchać. I choć to porównanie krzywdzące dla “Wzgórza psów” to niech sobie ta refleksja powisi nad tą powieścią.
Skomentuj posta