Marta Hermanowicz, Art Rage

[RECENZJA] Marta Hermanowicz, "Koniec"

I to jest powieść!

Ballada o pasażerach na gapę, którzy rozsiedli się w naszych ciałach. Rzecz niezwykła, momentami wybitna. “Koniec” - mam nadzieję - okaże się początkiem wielkiej literackiej kariery Marty Hermanowicz. A nawet jeśli nie, to w końcu mamy książkę, która to wszystko opowiada. To, czyli nasze polskie ze zmarłymi obcowanie.

Marcie Hermanowicz udało się zrobić coś, co w polskiej literaturze nie udało się od dawna - tak połączyć przeszłość z teraźniejszością, że dzięki lekturze jej książki lepiej widzimy to skąd przychodzimy i dokąd idziemy. To historia pokolenia, które “ucieka do Warszawy z ciężkimi plecakami, wiezie słoje wypchane matczynym sercem” i które dziedziczy historie po małym Zbyszku, co “łączy ręce, łączy sylaby. A gu. A gu-gu-łag”.

“Koniec” paradoksalnie spaja pokolenie, które ma ulice Wolności, ale one “po latach wciąż prowadzą do Berlina” z pokoleniem, które - gdy zawiał wiatr ze wschodu - być może mówiło do swoich dzieci: “zobacz, kochanie, stoi na stacja lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa”. A w lokomotywie “ładują nas do bydlęcego. Wiozą prosto do rzeźni (...)”. “Koniec” to historia dziedziczonej traumy, szukania początków i rozglądanie się za możliwymi, nowymi scenariuszami. To powieść pełna obrazów, które na długo zostają pod powiekami. Jako powidok. Czasem drzazga.

“Moje ciało jest ośmioma hektarami czarnoziemu chrobrowiczowskiego, ziemią wołyńską krwią i gównem nawożoną (...)”, notuje w pierwszym zdaniu “Końca” anonimowa - póki co narratorka. Subtelne nawiązanie do wierszyka Bełzy nie jest przypadkowe, Hermanowicz niezwykle sprawnie będzie operować kryptocytatami, wplatać w swoją opowieść religijne pieśni, dziecięce wyliczanki, poezje. Narratorka powieści pisze, że “nosi w sobie zadanie domowe”. Tym zadaniem jest opowiedzenie świata, poskładanie jego historii, w której każdy artefakt może stać się przypomnieniem o przeszłości. Jak z tymi pociągami, na które napiera tłum. Konopnicka jedzie do Lublina, w dal mkną Słowacki, Mickiewicz i Orzeszkowa. “Jak nazywał się pociąg z wagonami bydlęcymi relacji Wołyń-Syberia, może Dostojewski albo Tołstoj”?

Malwina, wnuczka Lotki śni sny własnej babki. Niepostrzeżenie przenosi siebie i czytelników do świata sprzed dziesiątków lat. Jako dzieci wielu z nas pewnie marzyło o podróżach w czasie. Czy jednak takich? A jakie podróże w czasie mają odbywać pokolenia wychowane w milczeniu przodków, historiach opowiadanych aluzjami, czasem żartami wymykającymi się z zapijaczonych ust?

Fascynujący jest sposób, w jaki Hermanowicz przeprowadza nas z jednego świata do drugiego. Jak w tym fragmencie: "Wolałabym zasnąć, stajenny nie pozwala. Chrząka, kotłuje się w fotelu. Wzięłabym tabletkę nasenną, ale nie chcę obudzić się w mieszkaniu kierowcy". Z nowoczesnego autokaru do chłopskiej chaty nie jest wcale aż tak daleko. Macondo trwa.

Hermanowicz ciekawie korzysta z romantycznego toposu "szalonej" kobiety. Pamiętacie z pewnością Karusię z "Romantyczności", której odmienność uruchamia ciąg zdarzeń. Podobnie Malwina, główna bohaterka "Końca" od najmłodszych lat "zaciąga wschodem". Jak to możliwe? W końcu "w rodzinie nikt tak nie mówił". Nikt? "Prababcia z Zamościa, pradziadek z Puław". Na pewno? Córka bibliotekarki, dobra uczennica, choć jakaś "dziwna". Mieszkanka “poniemieckiego”, w Nowej Soli, z której Niemcy wyjeżdżając “zabrali wszystko z wyjątkiem porcelany”. Ostatni dom. “Miał być schronieniem. Nie kryjówką”. Czym się okazał?

“Koniec” to historia naszych prababek, które trzaskały drzwiami i babek, które milczały. Matek, które chciały ochronić nas przed patrzeniem w przyszłość. I ojców, którzy może i chcieli wcisnąć nam swoich zmarłych, ale nie mieliśmy już dla nich miejsca. Niby spadek był lichy, a pamięci do wykarmienia bez liku. Hermanowicz napisała książkę, w której to wszystko się spotyka. Jest to historia wojenna. Nie ważne, czy przed, czy po. Bo czy wiemy, że jest już “po”? Chyba po raz pierwszy w polskiej literaturze komuś udało się tak to wszystko literacko poogarniać, oporządzić i podać w jednej książce.

Nie ma tej historii bez języka. Hermanowicz wiele zawdzięcza Zycie Rudzkiej, to na pewno. Trochę tu Masłowskiej, może Pankowskiego. Ale autorka szuka też własnych rejestrów, mniej podpatrzonych. Skrzy się “Koniec” od zachwycających fraz, akapitów niemal wyciągniętych ze slamu poetyckiego, rapowanych passusów. I choć przy pierwszej próbie lektury odbiłem się od “Końca” jak te postacie w bajkach, które wpadają na słup i nad głową gra im koncert z animowanych gwiazdek, to przy drugim podejściu popłynąłem w siną dal. Siną, bo sporo tu trupów.

Podobno autorka miała problemy z wydaniem “Końca”. Wydawnictwa czekały, grzecznie dziękowały, kalkulowały w arkuszach bilanse zysków i strat. Szkoda nerwów autorki i szkoda, że tyle czasu musiała czekać Hermanowicz, by trafić do nas ze swoją opowieścią. Dobrze, że ta historia ma jednak szczęśliwe zakończenie.

Czytajcie “Koniec”, bo już w czerwcu mogę stwierdzić bez obawy o przesadę, że będzie to jedna z najważniejszych powieści nie tylko tego roku. Hermanowicz bowiem napisała powieść, na którą czekaliśmy - wielką polską odyseję. Przy tym bez zadęcia na wielkość. Balladę o pasażerach na gapę, którzy rozsiedli się w naszych ciałach. I czasem domagają się, by ich nakarmić.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Jaki był różaniec u Rolleczek?