Rudyard Kipling, Marian Poloński, Kontynenty
[RECENZJA] Rudyard Kipling, "Listy z Japonii", tłum. Marian Poloński
Tego się nie robi Kiplingowi.
“To nie są zwykłe listy z podróży”, pisze Dariusz Fedor, redaktor naczelny “Kontynentów” we wstępie do “Listów z Japonii” Rudyarda Kiplinga. Zgadzam się, to nie są zwykłe listy. Będąca częścią większego - zatytułowanego “Od morza do morza” - cyklu korespondencja autora “Księgi dżungli” to niezwykła opowieść o tym, że świat jest bardziej skomplikowany, niż czytelnikom pisarza się wydaje. Literackie piękno historii opowiadanych przez urodzonego w Bombaju pisarza zachwyca.
Zachwyca zwłaszcza w oryginale, ale o tym za chwilę.
Fedor niezwykłość listów Kiplinga widzi jednak w anegdocie. Oto w księgozbiorze Ryszarda Kapuścińskiego odkrył pierwsze wydanie “Listów…” z komentarzami pisarza. “Używał ulubionej czerwonej kredki, którą przywiózł z Indii, ale »Listy« czytał, nim pojechał pierwszy raz na Wschód - dlatego podkreślenia są szarą kreską. U Kiplinga szukał wiedzy o Japonii, by przygotować się do podróży do tego kraju”, mówiła naczelnemu “Kontynentów” Rene Maisner, córka reportera. Czy to sprawia, że “Listy…” są ciekawsze? Dla fanów autora “Cesarza”, z pewnością.
“Kontynenty” postanowiły zatem wznowić “Listy…”. Efekt jest tragikomedią.
Niestety, choć edycją tekstu Kiplinga zajęło się wydawnictwo zajmujące się książkami podróżniczymi i reporterskimi, podczas prac nad książką, nikt nie sięgnął do… oryginału. Z wielką szkodą dla tego, co dostaliśmy.
Otóż Marian Poloński, tłumacz tego - wydanego w 1904 roku dzieła - ocenzurował Kiplinga. I popełnił szereg błędów w przekładzie.
Z pierwszym błędem mamy do czynienia już na początku “Listu I”.
Pisze Kipling w “leadzie” pierwszego listu tak: “Dziesięć godzin pobytu w Japonii, a w tym całkowity opis obyczajów (...) oprócz kolacji, którą spożyłem z O-Toyo w herbaciarni”.
“Kolacja” to w oryginale “tiffin”, a więc używane w południowoazjatyckim angielskim słowo określające poczęstunek, który spożywa się w okolicach popołudniowej herbatki. Co ciekawe, gdy u Kiplinga docieramy do opisu rzekomej kolacji, czytamy:
“Zeszliśmy po schodach na tiffin, a w moim sercu przez cały czas tliło się już na wpół uformowane postanowienie. Birma była bardzo miłym miejscem, ale jedli tam “gnapi”, wokół było pełno zapachów, i jednak dziewczyny nie były tak ładne jak gdzie indziej”.
To mój przekład “na szybko”, bo u Polońskiego ten fragment brzmi “Zeszliśmy po schodach do herbaciarni”. I tyle.
Rzeczywiście nagłe wtrącenie o Birmie nie pasuje do listu, ale jednak na przekład zasługuje.
W dalszej części listu “tiffin” staje się w przekładzie Polońskiego “obiadem”. Tego już redakcja książki nie wyłapała.
Jest jednak coś dużo bardziej oburzającego. Otóż Kipling w przekładzie Polońskiego to Kipling ocenzurowany.
W oryginale mamy fragment, w którym zwiedzający port w Nagasaki Kipling dostrzega “statek Złych Ludzi; rosyjski parowiec z Władywostoku. (...) jego olinowanie było tak niechlujne i potargane jak włosy służącej w tanim pensjonacie, a jego burty były brudne”. Towarzysz pisarza zauważa, że rosyjskie okręty wojskowe są równie brudne.
Taki fragment nie mógł znaleźć się w książce wydanej w Warszawie na początku XX wieku. Taki fragment powinien znaleźć się w nowym jej wydaniu.
Jeśli redakcja chciała potraktować “Listy…” jako reprint, to powinna tzw. “opustki” zaznaczyć i dołożyć w przypisach lub nocie edytorskiej. To, co dostajemy, to bowiem ocenzurowany Kipling. Ocenzurowany w innej epoce.
Żeby zauważyć, że coś tu się nie zgadza, wystarczyło zresztą po prostu zajrzeć do oryginału. W polskim przekładzie “Listu I” już na samym początku brakuje motta, którym Kipling uczynił fragment wspaniałego “Wood Notes II” Ralpha Waldo Emersona.
Podobnie z "Listu VI" wypadł cały, obszerny akapit, w którym Kipling rozmawia z towarzyszącym mu profesorem o sztuce różnych nacji. Rosjanie zdaniem Kiplinga "czasami chcą zabić swojego cara i nie mają żadnego rodzaju rządu". Rozważania o wyższości Amerykanów i Brytyjczyków nad Niemcami i Rosjanami też nie trafiły do polskiego przekładu i jego nowego wydania.
Oczywiście pominiętych fragmentów jest dużo więcej.
Sprawa jest zagadkowa.
Marian Poloński zapewne nigdy nie istniał (to jedyne dzieło w jego przekładzie), na co wskazuje dowcipne nazwisko.
Dla Gebethnera i Wolffa dzieła przyszłego noblisty tłumaczyła podpisująca się przeważnie tylko inicjałem Maria Gąsiorowska. To ona po raz pierwszy - w 1901 roku - przełożyła japońskie listy Kiplinga. Znalazły się w pierwszym tomie “Od morza do morza”.
Przekład Gąsiorowskiej jest stylistycznie dużo sprawniejszy, nie tak przekombinowany jak Polońskiego, choć również nie zawiera fragmentów o Rosjanach, a w momentach gdy dany termin nie był dla tłumaczki zrozumiały - po prostu go wykreślała.
Dlaczego po trzech latach Gebethner i Wolff w ramach "Biblioteki Tygodnika Ilustrowanego" wydają listy Kiplinga w nowym, gorszym przekładzie? Trudno dziś powiedzieć.
Ale dlaczego "Kontynenty", pismo jednak z ambicjami, robi nam coś takiego?
Tu już odpowiedź znam. Niestety - jak pokazuje choćby, niedawno przeze mnie opisywana, niechlujna edycja ostatniej książki Ryszarda Kapuścińskiego - czasami dla wydawców nie liczy się jakość książki, a sam fakt jej wyprodukowania.
Bardzo to jest przykre i choć kocham Kiplinga, to z całego serca odradzam poznawanie go za pomocą "Listów z Japonii". To pisarz wybitny, piszący piękną, trudną dla osób tłumaczących frazą, w której spotykają się słowa z różnych światów, a poetyckim wizjom towarzyszy bardzo trzeźwe i krytyczne spojrzenie na to, jak świat jest urządzony.
Nie znajdziecie tego piękna u Polońskiego. I w edycji wydanej przez “Kontynenty”. Jak i wielu innych rzeczy w nich nie znajdziecie. To kpina, nie Kipling.
Skomentuj posta