Bartosz Paluszkiewicz, New Homers

Bartosz Paluszkiewicz, "Menu zbrodni"

Niewiele jest równie irytujących mitów, jak ten o przedwojennej Warszawie. Mit "Wenecji Północy", po której elegancko ubrani panowie jeździli dorożkami w towarzystwie wampów, bywa nieznośny. Na szczęście trwa jego demontaż. W różnych odsłonach.

Bywają książki - jak choćby "Król" Szczepana Twardocha - które tylko lekko go podgryzają. Bywają takie, które robią więcej rabanu, dzięki metodzie pastiszu - myślę tu oczywiście o "Tangu" Witkowskiego. Bywają też takie, które przypominają, że wszystko to bujda, fikcja, literatura. W ostatnim roku ukazała się choćby "Tajna Warszawa. Czyli historie zbrodni, kradzieży...", ważna książka Jacka Dehnela poświęcona przedwojennej Warszawie widzianej z perspektywy bohaterów "Tajnego Detektywa", tygodnika "kryminalno-sądowego", mamy książki Grzegorza Piątka, Filipa Springera, czy Olgi Gitkiewicz (trochę pominiete w krytycznej lekturze “Krahelska. Krahelskie”).

A teraz mamy też "Menu zbrodni" Bartosza Paluszkiewicza.

Książka jest efektem mrówczej pracy, a autor wykorzystuje tu dziesiątki źródeł i sięga po setki opowieści. O czym? Pod powierzchnią rozrywkowej i gawędziarskiej narracji o ciekawych złoczyńcach i jeszcze ciekawszych jadłospisach przedwojennych warszawskich restauracji, Paluszkiewicz dokonuje w "Menu zbrodni" wiwisekcji działania stołecznego systemu policyjno-penitencjarnego. Skoro jest zbrodnia, jest i policjant. A skoro jest policjant, to i mundur, broń, przepisy. Dzięki temu książka nie jest tylko przyczynkarskim spisem ciekawych historyjek, ale wnosi też coś naprawdę nowego do opowieści o przedwojennej Warszawie.

A teraz czas na przyczynkarstwo, bo przecież oczywistym jest, że w pierwszej kolejności po książkę zatytułowaną “Menu zbrodni” sięgamy jednak nie po to, by poczytać o kodeksie karnym, a by nasycić się krwistymi historyjkami.

Wrzesień 1934 roku. Pani Zofia Kozłowska, prowadząca cukiernię na Marszałkowskiej pod numerem 80 ma problem. Z jej spiżarni giną jajka, cukier, masło... Złodziej jest nieuchwytny. Nie pomaga wymiana zamków w drzwiach, nie pomagają nocne straże. Jednej nocy złodziej potrafi wynieść nawet 460 jajek. Proceder trwa miesiącami. Na początku maja 1935 roku pani Kozłowska odbiera anonimowy telefon. „Okrada was własny dozorca domu – Józef Komorowski”, słyszy.

Pan Komorowski oczywiście nie miał przy sobie 460 jajek, ani 24 złotych skradzionych pani Kozłowskiej. Pan Komorowski szybko bowiem pozbywał się towarów, sprzedając je do... innych restauracji. "Jednym z odbiorców kradzionego towaru, tak zwanego towaru trefnego lub gorącego, była Maria (lub Dora) Ładowska, wdowa po ikonicznym restauratorze Józefie Ładowskim, znanym szerszej publiczności pod przydomkiem Gruby Josek", pisze Paluszkiewicz. Po śmierci męża Ładowska dalej prowadziła interesy - knajpę na Rynkowej, sklep spożywczy i pomniejsze biznesy.

Nie tylko Ładowska lubiła kupić tanio. Okazuje się, że w proceder kradzieży towaru z jednych restauracji, by sprzedawać go innym, było zaangażowanych całkiem sporo osób. Policja przeprowadziła nawet nalot na restauracje, co już wydarzeniem zwykłym nie było.

Paluszkiewicz: "Lokale gastronomiczne wabiły nie tylko prostych i brutalnych przestępców. Były to idealne miejsca żeru dla ludzi sprytnych i inteligentnych, potrafiących łysemu sprzedać grzebień. Niebieskie ptaki latające na marginesie łamania prawa i wolności. Jedni oferowali zakup trefnych brylantów w dobrej cenie, inni – jak wyżej wspomniany Ulrych – pomagali załatwić sprawę szybciej i taniej, a jeszcze inni co tydzień sprzedawali Kolumnę Zygmunta".

Ponad trzysta stron “mrożących krew w żyłach” opowieści towarzyszyło mi w ostatnich dniach grudnia, gdy myśl o kolejnym pierniczku była myślą zbrodniczą, ale jakże kuszącą. “Menu zbrodni” przypadnie do gustu wszystkim kochających soczyste opowieści. Niestety jest ryzyko podjadania!

*Za przeczytanie książki i napisanie o niej dostanę wynagrodzenie od wydawnictwa NewHomers.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?