Karakter, Kora Tea Kowalska
Kora Tea Kowalska, "Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy"
“Wszystko się zaczyna i kończy w ziemi”, pisze Kora Tea Kowalska w “Patrz pod nogi”, eseju, który będzie czytany przez kolejne pokolenia tych, co czują, że esencja świata zalega w ich mieszkaniach, na strychach, w piwnicach. Tych, co zbierają. Ale też - mam taką nadzieję - tych, którzy kochają przedmioty. Czyli niemal wszystkich. Bo to książka, którą naprawdę musicie przeczytać.
Kowalska - archeolożka i kolekcjonerka - opowiada o praktyce zbieraczej widzianej z kilku, bardzo osobistych perspektywych. Pierwsza to perspektywa specjalistki, wykształconej do tego, by… No właśnie, co robi archeolożka? Czy na pewno ratuje? Zachowuje? “Jedynym bezpośrednim skutkiem badań archeologa jest bezpowrotne zniszczenie tego, co bada”, pisze Kowalska. Moment odkopania to jedyna chwila, gdy rzecz widać w oryginalnym kontekście: wśród innych śmieci, w warstwie gruzu, tuż pod niedostrzegalnym dziś z perspektywy nawierzchni brukiem. Wykopanie jest “gestem radykalnie unicestwiającym”, pisze Kowalska. Należy umieć niszczyć tak, by “korzyści przewyższyły straty”.
“Korzyści”. Czyje? Jakie korzyści ma społeczeństwo z odkopanej zabawki z końca XIX wieku? Jeśli zabawka taka jest kompletna, korzyścią może być umieszczenie jej w gablocie, wśród innych zabawek. “Jak bawiły się dzieci we Wrocławiu ok. 1880 r.”, głosi napis nad gablotą. I już wszystko jasne. Ale co z rozczłonkowaną lalką, nóżką i dłonią? Te - jeśli uda się je przypisać do wojennych okoliczności - mogą być opowieścią o tragicznych dziejach, Nawet jeśli cała tragedia polegała na tym, że sześcioletnia Emma w akcie rozpaczliwego buntu przed brakiem uwagi, postanowiła odcisnąć afekt na zabawce, skutecznie rozdzielając rączki od korpusiku. Opowieści, które snujemy widząc “skarby” z ziemi są już z naszego świata. “Pozytywistyczna narracja o odkopywaniu przeszłości przez dzielnych archeologów nie mieści historii o czyimś zakopywaniu ani opowieści o na zawsze utraconym kontekście”, pisze Kowalska. “Są talerze, ale nie ma apetytu”, ciśnie się Szymborska na usta.
Tragedia niekompletności. Każdy kolekcjoner chociaż przez chwilę musiał się z nią zmierzyć. Czy kolekcja kiedykolwiek się kończy? Jakie są jej granice i kto je wyznacza? Czy samo kolekcjonowanie czemuś służy? Jaką opowieść stworzymy dla siebie, a jaką - na zewnątrz, dla podejrzliwych obserwatorów, którzy nie ufają ludziom, którzy lubią rzeczy trochę bardziej. Kowalska w “Patrz pod nogi” podsuwa odpowiedź. Otóż jest nią brak odpowiedzi. Nie musimy wiedzieć “po co”, co nie zwalnia nas z poszukiwań możliwych odpowiedzi. Nie musimy wiedzieć. Możemy “zostawić sobie to do namysłu”. Opowieści o przedmiotach zawsze będą pourywane, wątki niedomknięte.
Do takich opowieści zaprasza Kowalska, w tym eseju-marzeniu. Opowieści o “obtłukach” wydobytych z gdańskiej ziemi zachwycą zarówno tych, co w literaturze potrzebują historii, jak i tych, którzy obok niej potrzebują języka, dykcji. Pisze bowiem Kowalska zjawiskowo, lekko i przystępnie, nie zapominając jednak o tym, że gra się tu o wiele wyższą stawkę. Jest bowiem “Patrz pod nogi” traktatem ontologicznym, autobiografią intelektualną i tą bardziej faktograficzną, ale też - dzięki zdjęciom brikolaży tworzonych przez autorkę - dziełem sztuki.
Wracając do obtłuków i znalezisk. Kowalska fascynująco opowiada o rzeczach - pozornie - nieważnych. Jak choćby pudrze marki Leichner, który “przeleżał w piasku nadmorskich lasów kilkadziesiąt lat, nim został wypchnięty na powierzchnię z płytkiej ziemniaki”. Upuściła go jakaś gdańszczanka podczas ucieczki w 1945 roku. “Kiedyś zapewne tłustawy i gęsty w konsystencji krem, po latach wysechł na jedwabny w dotyku kamień”, pisze Kowalska.
Co tam jeszcze znajdziecie w jej kolekcji?
Celuloidowe szczoteczki do zębów, popielniczkę reklamową firmy Juliusa Fromma, noszące ślady pożaru łyżki z przedwojennego hotelu, filiżanka bez ucha… Mówią o sobie, czasach, ale też losie miejsc, w których zostały odnalezione. Kowalska niczym medium próbuje odtworzyć ich losy, choć nie jest to potrzeba napisania realistycznej, chronologicznej, zamkniętej historii, a opowieści pełnej powidoków, niepewności. Ułomna archiwistyka, rozsypane kolekcjonerstwo, świadome że nic nie jest na zawsze. I tylko rzeczy po nas zostaną.
Śmieć czy sztuka? “Gównidło” - cześciej występujące w formie mnogiej, “gównidła” to “obiekty drobnej natury”. Rzeczy “błahe, liche, tanie lub przestarzałe, choć nadal pociągające”. Mogą wzbudzić śmiech, wzruszyć, być sympatyczne, ale też uruchamiać odrazę. “Chłam”, “pierdółka”, “szrot”.
Książka Kowalskiej przywraca im podmiotowość, subwersywnie przejmuje, queeruje. Jest przeciwko pogardzie kategorii ustanowionych w dyskursie historii sztuki. Tej dziedziny, która dokumentuje wyłącznie pasmo sukcesów, zaś jest nieprzydatna do “badania zerwanych, słabych czy anonimowych nici wszelkiej wytwórczości ludzkiej”.
“Dla kolejnego pokolenia już niewiele zostało do zebrania”, pisze Kowalska, mając na myśli zbieractwo ziemne, zarówno to profesjonalne z użyciem specjalistycznego sprzętu, jak i to prywatne, gdzie butem odgarnia się ściółkę, a dłońmi przeszukuje rozpulchnioną ziemię w czasie wiosennych roztopów. Co będą mówić jednak kolejne pokolenia? Czy musimy zakopywać, by przetrwała przyjemność odkopywania? A może zostawiać w ziemi, nie zawsze wydobywać, dać szansę przyszłości pomyśleć o przeszłości ze swoimi teoriami, modernizmami, postmodernizmami?
Nie ma żadnej metody. Nie ma jednej odpowiedzi, jak postępować z “gównidłami”. Czy szaleństwo katalogowania należy zatrzymać, wyrzucić na śmietnik (sic!) historii? Dezorientujące kłącza ścieżek, którymi możemy podążać badając, są trudne do przyjęcia dla nas, dorastających w świecie arcydzieł, klasyfikacji, kanonów i dominujących hierarchii.
Kowalska pisze, że fascynuje ją “badawcza tęsknota za tym, co rzeczywiste”. Żeby poznać to, co rzeczywiste, musimy zacząć od siebie, zadać pytanie - dlaczego to mnie fascynuje, albo czemu budzi odrazę? Czy możliwa w pełni do urzeczywistnienia jest postawa “empiryczna i agnostyczna”? Czy można niczego nie narzucać z góry badanym przedmiotom? A może to utopia, w którą chcemy wierzyć po krachu poszukiwań poprzednich epok?
Niewiele wiemy o świecie. Szukając pewników, trafiamy na same tajemnice. My, zbieracze wiemy jedno: istnieje rzecz. I nasza z nią relacja. Czasem ta relacja przekształca się w sieć relacji.
Gdy w telewizji - przypadkiem i marginalnie, niemal przymuszony - mówię o tym, że zbieram, pisze do mnie ktoś, kto też zbiera. I chce oddać. Jestem nieufny wobec niespodzianek. Opieram się, choć ciekawość bierze górę. Okazuje się, że nasze kolekcje mogłyby się porozumieć, odnajdujemy w nich dalekie pokrewieństwa, chwilami wydaje nam się, że nasze rzeczy mogły się bawić ze sobą w odległości kilku podwórek. Umawiamy się na spotkanie. Na wszelki wypadek w miejscu publicznym, z wieloma możliwymi ucieczkami. Niepotrzebnie.
“W załączeniu zestaw pocztówek z mojego zbioru z lat 1932-1957, które od momentu otrzymania, stanowią Pana własność”, czytam. List na eleganckim papierze papeteryjnym znajduję w środku - również przyjemnego dla oka - pudełeczka. A w nim skarby. Życie przedmiotów się zmieniło. Człowieka też.
Kowalskiej udała się trudna sztuka opisania doświadczenia posiadania przedmiotów, wchodzenia z nimi w relacje, intymności wytwarzającej się na styku “ja” i “moje/cudze”. Intymności, stojącej w pozornej sprzeczności z potrzebą publicznej opowieści o kolekcji, wystawiania jej na spojrzenia ciekawskich, najlepiej poddanego kontroli, limitowanego. Czy podzielą nasze oniemienie przedmiotem, zachwyt, będą mieli w sobie podobną nam czułość wobec rzeczy?
Z kolekcją się jest zmysłowo, każda próba jej opisania “odziera je z jakiejś bardzo małej cząstki, która jest i będzie dla nas na zawsze nierozpoznana”, pisze Kowalska. Zdaniem Russela Belka, którego przytacza Kowalska, przedmioty w kolekcji stają się “rozszerzeniem nas samych”. Tym bardziej docenić należy wysiłek włożony w opisanie przedmiotów, które trafiły do kolekcji autorki.
“Patrz pod nogi” to manifest nieznaczności, jeśli posłużyć się kategorią znalezioną w “Ludziach nieznacznych” Agnieszki Daukszy. Nieznaczności samego zbieractwa, które do tej pory opisywane było w kategoriach wyciągniętych z XIX-wiecznego lamusa. Pozytywnie - jako ratowanie przed rozpadem, przechowywanie dla przyszłych pokoleń. Stygmatyzująco - czynność szaleńców, którzy zamieniają swoje mieszkania w śmierdzące wysypiska. Nieznaczności naszych starań i zobowiązań wobec zbieranych przedmiotów, jak i społeczeństwa, które czuje się zobowiązane wejść w relację z naszą kolekcją.
Zbieractwo to przecież czynność z góry porażkowa (to dalej Dauksza), nie znajdziemy jednej, trwałej odpowiedzi, a relacje między przedmiotami, a nami, będą chwiejne, ruchliwe. “Spotkajmy się pomiędzy”, pisze Kowalska. Nie ma jednego celu, nie ma jednego - zwłaszcza pozytywnego - rozwiązania dla tej zagadki, którą konstruujemy tworząc kolekcję. Alchemicy złota nie stworzyli, ale efektem ich pracy są księgi, ezoteryczne rozważania, niezwykle kolekcje. Porażka okazała się celem.
Kolekcji “gównidełek” możemy nadawać znaczenia, próbować usytuować ją na mentalnej mapie podobnych zbiorów, ustanawiać hierarchie i wartościować. Możemy też odpuścić. Uznać, że do niczego nie jestesmy zobowiązani. Nie musimy nakładać na siebie żadnych obowiązków.
Kowalska, której kolekcje są dziwne, niejednoznaczne, czasem “bez ładu i składu”, odrzuca “archeologiczne praktyki, trupiarnię muzealnych kategorii i szaleństwo katalogowania”. Chce zachować jej “śmieciową istotę”, a w książce odrzuca hieratyczny aparat naukowy, kierując się w stronę opowieści o rzeczach i relacjach, o tym, co wiemy ale też o tym, czego nigdy się nie dowiemy. I może dobrze?
Kolekcja nie musi odpowiadać na żadne pytania, zbieracz nie musi szukać usprawiedliwień dla swoich pasji w pozytywistycznych narracjach, a rzeczy mogą pozostać rzeczami, niekoniecznie obiektami. A gdy już stają się obiektami, to w kuriozalnych, pasjonujących nowych opowieściach, takich jak brikolaże, które znajdziecie w tej fascynującej książce.
Dotykaj, śliń, dziw się, nie wiedz, zgub się, daj się ponieść emocjom. Rzeczy są, więc jedyne co możemy z tym faktem zrobić, to je pokochać. Łobuz ponoć kocha najmocniej. A - poza dyktatorami i złodziejami - nie ma większych łobuzów w historii sztuki, niż zbieracze i kolekcjonerzy.
Kowalska napisała książkę, od której nie mogę się uwolnić. Nie mogę się też uwolnić od pisania tekstu o niej, bo doprowadzenie go do tradycyjnego finału, podsumowania z zachętą do czytania, wydaje się być sprzeczne z tezami, które autorka stawia, sprzeczne z tym, że nie musimy jak dawniej, możemy po swojemu, zostać w zachwycie. Zatem pozostaję w zachwycie i dziękuję za “Patrz pod nogi”. Ja. Zbieracz.
Skomentuj posta