W.A.B, Maria Ukniewska, Leopold Buczkowski, Bogdan Wojdowski, Alina Molisak, Teodor Parnicki, Zbigniew Uniłowski
Książki na wakacje
Ciocia Małgosia jak zuchwale nazywam M. Halber wspomniała jakiś czas temu, że powinniśmy o lekturach wakacyjnych coś napisać. I ja bym bardzo chciał jak koleżanka Wróbel O. (lat ponad 30) z rękawa sypać nazwiskami pisarek młodzieżowo-panieńskich, wesołych i nostalgicznie wspominanych książek czytanych w chruśniakach, na pierzynach z mchu i paproci, ale niestety dzieciństwo miałem udane acz lekturowo autystyczne. Otóż czytałem Karola Maya i Henryka Sienkiewicza, później zaś Dumasa a potem to już nastąpiła epoka Zoli. Mogę ten obraz uzupełnić nic nie wnoszącym faktem, że pierwszą wypożyczoną z biblioteki szkolnej książką był “Plastusiowy pamiętnik”z ilustracjami Stanisława Bobińskiego. Ale to sztampa, więc nie będzie o dzieciństwie, a o prawie już średniej dorosłości. Będzie o książkach, które postanowiłem w te wakacje przeczytać a wszystkie (z wyjątkiem jednej) pochodzą z zakupów antykwarycznych, bo ja z bibliotekami to się nie zaprzyjaźniłem jeszcze za bardzo.
Nie są to najradośniejsze wakacje z możliwych. Tak się złożyło, że moje prywatne życie zaczęło pędzić odrobinę niekontrolowanie, zatem lektury wybrałem sobie ociupkę mroczne. Postanowiłem wrócić do czytania Bogdana Wojdowskiego i nabyłem pierwsze wydanie powieści “Chleb rzucony umarłym” (1971) i dwa skromne zbiory opowiadań, “mały człowieczek, nieme ptaszę, klatka i świat” (1975) oraz “Maniuś Bany” (1980). Do tego jako intelektualną podbudowę podczytuję książkę Aliny Molisak, “Judaizm jako los. Rzecz o Bogdanie Wojdowskim”, która to jest chyba jedyną próbą biografii i analizą twórczości tego niezwykłego prozaika. Wojdowski pisze czytelnie, to jest taka uczciwa, prozatorska robota. Niezwykła jest w niej umiejętność pisarza do przedstawiania zbiorowych emocji, tak Żydów spędzonych do getta jak mieszkańców małych miejscowości. Dobrze mi się to czyta i dobrze mi z tym przy poduszce.
Kontynuuję w tym roku przygody z pisarzami przeciętnie znanymi. Po przeczytaniu prawie wszystkiego co napisał Andrzej Łuczeńczyk (jestem na etapie szperania w archiwach, nie podskoczycie mi!), zgłębiam twórczość dwóch pisarzy, którzy z różnych przyczyn mi nieznani byli zbyt dobrze - Leopolda Buczkowskiego (“Wertepy”, pierwsze wydanie z 1947 roku sobie kupiłem za niezbyt wygórowaną stawkę, cudnie się kruszy pod palcami) i Teodora Parnickiego. W przypadku tego drugiego znalazłem ofertę “dwa w cenie jednego” i oprócz “Tylko Beatrycze” (plamy po herbacie) jestem szczęśliwym posiadaczem “Sekretu trzeciego Izajasza” wycofanego z jakiejś Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy. Przeczytam, bo mam. Do lektury Buczkowskiego mam też pomoc naukową, czyli “...zimą bywa się pisarzem. O Leopoldzie Buczkowskim”, red. Buryła, Karpowicz, Sioma), bo chwilami ciężko bez mądrzejszych przewodników.
Jakiś czas temu nabyłem przypadkowo powieść Marii Ukniewskiej, “Strachy” i jest to rzecz doskonała. Powieść o świecie wodewilowych tancerek, które może i głupawe ale rozum swój mają. Fantastyczne portrety kobiet, akcja całkiem dynamiczna, do tego sporo trochę feminizmu, patosu, kiczu, świetnych obserwacji obyczajowych i mamy bestsellerową powieść, którą przedwojenni krytyce odsądzali od czci a dzisiaj dalej można powiedzieć “da się to czytać”. “Strachy” jako ‘ta straszna powieść naturalistyczna’ zawsze wymieniane są w towarzystwie “Wspólnego pokoju” Uniłowskiego, który jest jedną z moich ulubionych powieści. Czytałem trzy razy i jak znajdę jakieś dwa wolniejsze wieczorki to przeczytam i czwarty, bo to świetna lektura autorstwa pisarza dziś już niezbyt znanego, a zapowiadającego się wtedy na wielki talent. Zmarł w wieku dwudziestu ośmiu lat i zostawił po sobie niewiele dzieł. Mam je wszystkie i są tam całkiem intrygujące opowiadania oraz niezłe reportaże. Wracając do Marii Ukniewskiej, to również jest autorka, której spuściznę literacką łatwo posiąść w całości. Drugą jej książką jest bowiem zbiór “Dom zaczarowany”, na który składają się dwa opowiadania i mikropowieść “Czerwone salto”. Chyba da się to czytać, choć złożone koszmarną czcionką i brzydko wydane w 1963 roku. Mam w planach na drugą połowę sierpnia, taki ułożony grzecznie i w małdrzyk rączki trzymający jestem.
Wakacje chyba od tego są, by eksperymentować. Czytelniczo na przykład. Zatem wybaczcie brak Niziurskiego (nie cierpię!) i Makuszyńskiego (najbardziej w pamięci utkwiła mi jego powieść “Złamany miecz”, nie mam pojęcia dlaczego) w mojej niepodręcznej biblioteczce wakacyjnej, ale zachęcam do lektur niekoniecznie prostych, ale na pewno niezapomnianych.
Skomentuj posta