Czarne, Paweł Sołtys
Paweł Sołtys, "Mikrotyki"
Nieufność. Cholerna nieufność, gdy dowiadujesz się, że ten koleś, co właśnie wstał z ławki (myślałeś, że jest wyższy i jakiś taki bardziej frontman) postanowił wydać książkę z opowiadaniami. Czytałeś ich kilka i o paru chciałbyś zapomnieć, a niektóre można przypudrować i pokazać szerszemu światu. Ale to za mało na książkę. Wiesz, że potrafi napisać - te zdania, które rozbrzmiewają w ostatni dzień sierpnia, szerowane są szeroko i z roku na rok powszechniej, wiesz, że nie jest to tani bajer, tylko szczere pisanie, takie z okolic wątroby. No ale żeby książkę z opowiadaniami? Ostatnio wszyscy biorą urlop i piszą opowiadania - Twardoch, Zielińska, Ćwiek... Co roku książka, co roku hit, w roku przerwy tomik opowiadań. Kibicujesz, bo lubisz, bo wiesz, że ma tą niezwykłę zdolność mówienia wczesnym Świetlickim, której zazdrościsz. Ale wiesz też, że dupa będziesz a nie pan krytyk jak na siłę i nieuczciwie będziesz chciał go pochwalić. A to chłop jest, co krytykę zrozumie, choć o kilku też tak myślałeś a jednak Cię ze znajomych na fejsie wywalili. Jeszcze sąsiad do tego - na kępie wszyscy jacyś tacy sąsiedzcy się sobie wydajemy (oprócz autorów anonimów na mojej klatce). Niepewność. Ale czytać trzeba, to jak wirus, na który nie ma leków. Czyta się i… cholera, skubaniutki, udaje mu się ta sztuka - lektura “Mikrotyków” to wyjątkowe doświadczenie. Mnie z miesiąca na miesiąc mniej pociągają kolejne lektury, czytam sporo produkcji przewidywalnych, językowo poprawnych (po coś mają te redakcje i korekty, co?), ale rzadko zdarza się, by ktoś zaprosił mnie do świata, który nie jest moim, nigdy moim też się nie stanie, a jednocześnie chcę go podglądać przez zabrudzoną szybę w zimny, październikowy wieczór. Podglądałem sobie wyobraźnię Pawła Sołtysa przez kilka godzin z ukontentowaniem, bo ma on wyobraźnię. A do tego “wystarczająco dużo niepozałatwianych spraw ze wspomnieniami i wyobraźnią”, na nasze szczęście.
Ponad dwadzieścia miniatur prozatorskich to opowieści o ludziach, którzy się szwendają po życiu - rozrabiakach, z myślami przybrudzonymi ale jednocześnie szlachetnymi, brutalnych ale i dowcipnych. To nie jest opowieść etnograficzna o warszawskiej Pradze, jak przedwojenne kryminały o potwornościach na Szmulkach czy innych ulicach Miłych. To opowieść o mieście, jego mieszkańcach i człowieku, który to wszystko spisuje, bo ich czyny i historie warto zapisać, choć w warszawskim śnie to oni już raczej tylko w koszmarze występują. Mam kilka ulubionych momentów tej książki, a momentem najukochańszym jest monolog “Szlugi”, którego narrator mówi: “Pamiętam habety, żółcią kontrastujące ze wszystkim, i karusy podkradane mamie, i ten moment, kiedy pierwszy raz poprosiłem, żeby mnie poczęstowała, i jak od razu przestały mi smakować”. Pamiętam mocne, kupowane na sztuki u Kulawego, czasem jak kabza była to nawet dawidofy, takie przedłużane chyba, śmierdziały luksusem, te nasze kryjówki za blokami przy jeszcze niezdekomunizowanych Przodowników Pracy takie ekskluzywne się nagle stawały. “Zawsze gdy widzę, że ktoś pali, też mam ochotę palić. Nawet gdy pali na ekranie”. Ja tak mam tylko w teatrze. Nienawidzę, gdy ktoś na scenie zapala papierosa, samo oglądanie ludzi udających innych ludzi to dla mnie tortura, a jeszcze z tą szlugą w łapie… Można się dzięki Sołtysowi posnuć po swoim życiu, można się podelektować zapachem, ale i skrzywić i pojechać z żulem na ostatni przystanek dziewiątki.
Jest Paweł Sołtys pieszczochem językowym, stylistą, który ryzykuje i próbuje pisać językiem prostym, komunikatywnym a zarazem poetyckim i metaforycznym. Niekiedy się o te metafory potyka, ale szybko łapie równowagę ku czytelnika/czytelniczki radości. Są tam zabiegi tanie, ale które jestem w stanie kupić za wyższą flotę:
“Gdybym zmyślał tę historię, dorzuciłbym do porośniętego murku chudego kota patrzącego nieufnie. Chude koty zawsze pasują. Ale kota nie ma.”
W innym miejscu pisze o pustych mieszkaniach: “Mieścimy się bez problemu, wszak jesteśmy tylko spojrzeniem czytelnika”.
Nasz Calvino nadwiślański.
Mimo tego, mimo faktu że czasem zbyt wprost czuję inspirację, a może nawiązanie, że trochę konstrukcje są zbyt powtarzalne i modele narracyjne odrobinę przewidywalne (wymyśl dwadzieścia narracji, mądralo), że widzę co tam redakcja wykombinowała (porównałem wersje z opublikowanymi wcześniej opowiadaniami, sorry autor) to czytam to z naiwną przyjemnością wchodzenia w te historie, w życie ludzi, których Sołtys przedstawia z uśmiechem, ale bez poczucia wyższości, raczej z poczuciem pokory wobec losu. No i umówmy się - czy dobra przygodówka może powstać z historii klasy średniej w średniej dzielnicy średniej europejskiej stolicy? Raczej nie. A tu można “ubierać te przygody w słowa. A czasem rozbierać, zrywać, podpalać ściegi i patrzeć, jak skapują lepkim ogniem”, “jeździć na czasownikach, przymiotnikami zalepiając dziury, ale tak, żeby prześwitywało, żeby złe oko mogło mrugnąć”. Cenię sobie to mruganie.
“Czy pan też uważa, że nie było dada w Polsce?! Co pan na to?! Na to przegapienie całkowite, co?! Na dziurę, z której nikt się nie może wygrzebać?! Tu jest tylko be-le-try-styka! Słyszysz? Be-le-try-sty-ka, kurwa!”
Cholernie dobra beletrystyka, zdecydowanie z dada.
Skomentuj posta