Czarne, Anna Bikont
Anna Bikont, "Sendlerowa. W ukryciu"
“Czołgam się przed tą książką na kolanach” wyznała mi redaktora Wróbel wczorajszego wieczora po lekturze pierwszych stron. Mając za sobą całość “Sendlerowej” mam pragnienie podziękować autorce za to, że napisała to dla nas. Bo to jest naprawdę wielka rzecz.
“Tak już jest, że wybiera się jedną postać, i wybrano Sendlerową” mówi Annie Bikont Hanna Rechowicz. Ona sama mówiła o sobie przyjaciołom, że jest “narodowym alibi”. Bohaterka czasu, gdy “walka o ratowanie Żydów była w dużej mierze wojną polsko-polską. Dlatego tak trudno o niej opowiedzieć”. Anna Bikont spróbowała i w efekcie dokonała rzeczy niezwykłej w polskiej literaturze reportażowo-historycznej. Czytałem z wypiekami na twarzy i zarwałem noc. Fantastyczna opowieść i niezwykły warsztat reporterski. Wielkie dzieło.
Co wiesz o Irenie Sendlerowej? Ale tak bez zaglądania do wikipedii i bez ściemy? Staruszka, która wynosiła dzieci z getta i umieszczała je w polskich rodzinach, przytułkach i klasztorach. Staruszka gdy o tym opowiadała i pokazywały ją media, choć w wyobraźni wciąż z trudem dekoduję w zdjęciach tej młodej kobiety przyszłą bohaterkę popkultury. Anna Bikont zmierzyła się z legendą, mitami i dziesiątkami wersji historii o Irenie Sendlerowej, w efekcie napisała książkę nie mającą sobie równych w ostatnich latach - polifoniczny reportaż, w którym Autorka czyta wszystko - od wywiadów przez dokumenty, niepublikowane rozmowy, archiwa po opowiadania, poezję i komiksy - wszędzie szukając śladów prawdziwej opowieści o Holokauście i swojej bohaterce. Rozmawia też ze wszystkimi - bibliografa z jednej strony jest wspaniała, z drugiej uświadamia ile pracy wykonała autorka “My z Jedwabnego”. Mając do dyspozycji wielokrotnie przerobione, pozmieniane i przepisywane opowieści Bikont szuka tych najbardziej prawdopodobnych. Nie odpuszcza swojej bohaterce - weryfikuje wszystkie jej wypowiedzi i wielokrotnie znajduje nie tylko nieścisłości, ale zwyczajne mity czy przekłamania. Za chwilę o tym więcej, ale na mnie największe wrażenie robią sytuację, gdy Bikont odkrywa w opowiadaniu jednej osoby historię innej i potrafi ją precyzyjnie zlokalizować. To trochę tak jakby czytać Nowy Testament i mieć w głowie całą konkordancję do Starego. Czy jakoś tak.
Reportaż Anny Bikont o życiu Sendlerowej przetykany jest opowieściami osób, które zetknęły się z nią - były przez nią ukrywane; postaci, którym w jakimś momencie pomogła, albo które po prostu bardzo chciały być przez nią uratowane. Renata Skotnicka, która sporo zrobiła dla promocji postaci Sendlerowej za oceanem i wielokrotnie mówiła, że została przez nią uratowana, przyparta przez Bikont do muru, przyznaje, że Sendlerowa nie miała nic wspólnego z jej uratowaniem, a “jak tylko zobaczyłam Irenę, zapragnęłam, by była częścią mojego życia.” Ile było takich osób? Co jest mitem, ile historii stało się prawdą dzięki potrzebie tworzenia ciekawej opowieści? Większość dzieci nie pamiętała Sendlerowej, kolejne kryjówki zlewały się, ludzie, miejsca, czasy - wszystko płynne. A jednocześnie powstało dziesiątki opowieści o tych wydarzeniach - w większości według podobnych wzorców. Tak jest w przypadku marszu Korczaka i “jego” dzieci na Umschlagplatz, który opisywany jest w dziesiątkach historii jako godny pochód, w którym niesiono sztandary i grała muzyka, a obserwowało ją sporo ludzi, którzy później to opisali. Prawda jest daleka od tych uroczych i pobudzających wyobraźnię obrazków. Tu właśnie rysuje się to co dostrzegamy w prozie postholokaustowej (zwłaszcza współczesnej) - przenoszenia toposów i strategii narracyjnych na konkretne momenty i postaci historyczne, niezgodnie z realiami historycznymi, często w moralizatorskim celu (‘vide’ Rumkowski). Tak tworzona pamięć o historii produkuje dzieła czasem wybitne, ale często kiczowate, korzystające z prostych kodów. O ile mniej pretensji można mieć do postaci takich jak Sendlerowa, tak już do pisarzy i pisarek, którzy wtórnie opowiadają tą hstorię - można. Ale o tym kiedy indziej.
“Niedługo Renatę [Skotnicką - WSZ] schwytali w łapance. Czerniakowscy chcieli ją wykupić, ale uznała, że na robotach będzie bezpieczniej.
- Tylko żeby udawać Polaka, trzeba było mówić na Żydów.
- Mówiłaś?
- Mówiłam.”
Renata była kobietą konsekwentną do tego stopnia, że w obozie przejściowym na Skaryszewskiej dostała ksywkę “Kryśka Antysemitka”. Strategie przeżycia rzadko bywają elegancką historią z pozytywnym morałem. Wie o tym Sendlerowa i w wywiadach, które udziela czy spisywanych wspomnieniach (a także w autoryzowanej biografii, która w kolejnych wydaniach przemieni się w jej ściśle kontrolowaną autobiografię) próbuje stworzyć narrację bezpieczną, choć niepozbawioną krytycznego ostrza skierowanego przeciw wszelkiej maści antysemitom. Przy czym tworzy mity. Pisze Bikont: “Warto zaznaczyć, że przeprowadzanie na aryjską stronę (...) nie polegało na tym, że ona sama (...) wychodziła razem ze wskazaną osobą przez bramę getta. Rolą jej i jej koleżanek było zgranie wychodzących na placówkę, wśród których przemycali się uciekinierzy, z ludźmi po stronie aryjskiej, którzy mieli ich rozlokować w Warszawie lub na prowincji.” Popkultura lubi proste rozwiązania, bo przecież trudno sprzedać wersję, w której dzieci przemyca się ze strony “aryjskiej” do getta. W końcu “pomoc dzieciom z getta kojarzy się raczej z wyprowadzaniem ich na zewnątrz niż z odstawieniem z powrotem.” A bywało i tak.
Sendlerowa miała wiele okazji do poprawienia swojej biografii, co widać w przypadku jej opowieści o studiach, w których kolejne wersje nie pasowały do poprzednich a rzeczywistość dodatkowo stała gdzieś obok. Takich sytuacji jest bardzo dużo, weźmy choćby Adama Celnikiera, drugiego męża Ireny Sendlerowej, o którym pisze w 1981 roku ukrywając jego nazwisko i nawet nie zdradzając, że jest Żydem. Jak pisze Bikont: “myślałam, że znajdę w tym tekście podstawowe informacje o Celnikierze, ale przykonywałam się stopniowo, że artykuł pokazuje jej ukochanego w wersji zmitologizowanej, a na dodatek służy zatarciu śladów, by nikt się nie domyślił, o kim naprawdę opowiada [Celnikier występuje tam pod innymi danymi - WSZ]”. “Sendlerowa ofiarowuje mu z własnego życiorysu skończenie polonistyki i pisanie doktoratu u promotora jej pracy magisterskiej”. “To była chyba reguła, że Żydzi pomagający innym Żydom nie ujawniali swoje pochodzenia”. Nie tylko w czasie wojny, Pytanie o to dlaczego Sendlerowa, choć wcale nie musiała, opowiadała całkiem świadomie rzeczy niemożliwe, dostosowywała do swojej biografii zasłyszane opowieści a czasem po prostu zmyśliła przewija się przez całą książkę. Pisze Bikont: “Może po prostu z konspiracyjnego przyzwyczajenia uznała że zawsze lepiej powiedzieć coś trochę inaczej?”; gdzie indziej: “To był odruch: jak ktoś cię odpytuje z życiorysu, masz zmyślać” (to o Teresie Koerner, ale pasuje też do Sendlerowej).
Gdy Sendlerowa tuż przed śmiercią opowiedziała historię ukrywania Elżuni (Szpilfogel) i Piotrusia (Zettingera), kuzynostwo zdzwoniło się i “ustalili, że to nie mogło im się przydarzyć”. Podobnie Bikont nie ufa opowieściom o dzieciach wychodzących z getta kanałami, na które po drugiej stronie włazu czekał osoby pomagające w ukrywaniu. W jednej z jej relacji pojawia się major Patz ratujący rannych i “wychwalający przy tym bohaterstwo polskiej lekarki”. W to Bikont nie daje wiary pisząc dość obcesowo (choć zgodnie z prawdą): “to nie jest możliwe”. Jestem pod wrażeniem pewności autorki do takich stwierdzeń, to się rzadko zdarza w polskim reportażu pełnym “być może”, “raczej”, “zapewne”.
Irena Sendlerowa to zjawisko zbiorowej wyobraźni (i jak się dowiemy z książki, państwowej polityki historycznej i to już od lat 60.), co utrudnia też pokazanie roli jej koleżanek z Wydziału Opieki czy Żegoty. Zaciera się jej “co konkretnie zrobiła ona sama, a co jej koleżanki”. Anna Bikont stara się wyśledzić to i oddać sprawiedliwość innym bohaterkom, ale ponieważ nie o tym jest ta książka, to wciąż pozostaje tematem do opracowania. Sendlerowa była “osobą pełną sprzeczności”, z jednej strony przez całe życie dbała o pamięć o swoich koleżankach, podawała ich nazwiska przy rozmaitych okazjach”, a “jednocześnie wielokrotnie przypisywała sobie ich zasługi”.
“Sendlerowa” to książka o pamięci - nie pierwszy raz spotykamy się z dekodowaniem i demitologizacją opowieści związanych z Holokaustem ale po raz pierwszy dotyczy to tak znanej postaci. Jednocześnie poprzez przywołanie historii, które splatały się z biografią Sendlerowej Bikont pokazuje, że dotyczy to praktycznie wszystkich osób uwikłanych w tą opowieść. Siostra Wojdowskiego mówi, że gdy wielokrotnie musiała zmieniać tożsamość i uczyć się kolejnych swoich imion i nazwisk, zapomniała jak nazywały się jej babcie. Niejeden bohater i bohaterka tej książki jeszcze wiele lat po wojnie nie ujawniał swojej przeszłości, a w niektórych przypadkach milczenie i mistyfikacja trwają do dziś (albo do śmierci).
Czytajcie przypisy w tej książce, bo znajdziecie w nich wiele ciekawych informacji a nawet te kluczowe. Otóż bowiem w przypisie na stronie 74 pisze Bikont: “Wielokrotnie będę wybierać z różnych wersji opowieści Sendlerowej tę, która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna w zestawieniu z innymi źródłami”. Nie zawsze jest to konsekwentne, nie oprze się Bikont czasem zamieszczeniu świetnego dialogu ze względu na jego barwność i literackość. Przykładowo przytacza taką scenę: godpodyni, “starsza pani, bierze ją [Elżunię - WSZ] na ręce, zanosi do okna pokazuje łunę pożaru unoszącą się nad gettem” i mówi: “Elżuniu, ty jesteś szczęśliwym dzieckiem. Będziesz żyła w Polsce, gdzie już nie zobaczysz żadnego Żyda (...).” Bikont nie podważa tej jakże literackiej historyjki. Choć może i tak było...
Zmyślali prawie wszyscy. Jerzy Korczak po wielu latach napisał dla “Tygodnika Powszechnego” artykuł, w którym jako własne wspomnienia przedstawił historię, którą opowiedział mu przyjaciel. Jak pisze Bikont: “z całkowitą dezynwolturą udawał kogoś innego i opowiadał nieprawdopodobne historie”. Tacy ludzie też tworzyli historię Holokaustu i dzisiaj jest najwyższy czas, by przyjrzeć się jej krytycznie przy maksymalnym szacunku. Bikont robi to doskonale, a do tego potrafi pisać i trzymać książkę w ryzach tak metodologicznych jak i strukturalnych. Ma autorka skłonność do prywatnych wtrętów (uczciwie pisząc, że dany akapit nic nie wnosi do snutej opowieści), ciekawych dywagacji (“ciekawe jak często mówiąc o polskich żydach, używa się terminu “z bardzo zasymilowanej rodziny, jakby to był stały związek frazeologiczny, bilet wprowadzający do polskości”) i refleksji pozornie odległych od głównego tematu książki, ale jakże ważnych (analiza opowiadań Wojdowskiego). Wielokrotnie odsłania swój niezwykły warsztat - wyjazdy do archiwów, poszukiwania choćby skrawka ważnej notatki, wywiady z często trudnym rozmówcami. Gdy rozmawia z Elżbietą Ficowską, o której “wszyscy” wiedzą, że rozmówczynią bywa trudną, pisze: “próbowałam tak zadać pytanie, by nieurazić Elżbiety, więc nieco się plątałam” i przepisuje swoje pytanie, faktycznie nieporadne i zapętlone ohydnie.
Poszukiwanie prawdy o Sendlerowej doprowadza autorkę do czasów współczesnych, gdy to “czynniki oficjalne” zajęły się promocją jej osoby za granicą w celu niejako przykrycia oskarżeń o polski antysemityzm. Sendlerową trzeba było wpasować w hagiograficzny schemat biograficzny, co skończyło się tym, że nawet o jej członkostwie w PZPR pisało się zwyczajnie bzdury. Jak ustaliła Bikont, jej bohaterka w partii była zapewne od pierwszego aż do wyprowadzenia sztandaru, ale prawicowa narracja wpisała w jej biografię przymusowe wcielenie do partii i “rozmycie się” tej przynależności, choć jeszcze w latach 80. Sendlerowa była aktywna w strukturach partii. Dużo miejsca zajmuje też brutalna arytmetyka. Ile dzieci się uratowało? Sendlerowa wspominała o liście 2,5 tysiąca uratowanych dzieci. Bikont przetrząsnęła archiwa w jej poszukiwaniu i nie znalazła. Taka lista nie istniała, a najbardziej optymistyczne szacunki mówią o 500 dzieciach, którym Żegota na różnych etapach ukrywania pomogła. Przyjmuje się, że maksymalnie 5 tysięcy dzieci żydowskich przeżyło w Polsce Holokaust. Sendlerowa potrafił pisać w pretensjonalnym, pensjonarskim stylu (są przykłady, koszmarne) ale gdy już mówiła to nie owijała w bawełnę i wytaczała największe działa. Opowiadała jak na jednej z akademii PANu zabrała głos i stwierdziła, że “w okupowanej Warszawie dużo łatwiej było znaleźć miejsce w salonie, gdzie by pod dywanem został ukryty duży czołg, niżby się znalazło miejsce dla jednego małego dziecka żydowskiego”.
Niejako obok głównej historii dotyka Bikont wielu fascynujących historii, tworząc portrety zapadające w pamięć. To między innymi arcyciekawa biografia Jana Dobraczyńskiego, który przed wojną był antysemitą, w czasie wojny pomagał Żydom i był jedną z najważniejszych postaci w łańcuchu ratujących a po wojnie stał się czołowym partyjnym antysemitą. W swoich wspomnieniach zdawał się być “zadowolony z wszystkiego, co w życiu zrobił”. Jest to zaskakujący przykład osoby, która choć pomagała Żydom, to nie wpłynęło to na rewizję jej poglądów. Ot, zagadki ludzkiej natury. Antysemityzm wojenny zaś najlepiej przedstawiony został w rozdziale dotyczącym Bogdana Wojdowskiego. Bikont przywołuje jego niesamowite i zapewne autobiograficzne opowiadanie Wojdowskiego o dziecięcym szmalcowniku, który licząc na zysk naraża życie głównego bohatera, “demaskując” go w dzień na ulicy. Przypomina też Autorka niejednoznaczną rolę Zofii Kossak-Szczuckiej, która pisała przed wojną “Obsiedli nas jak jemioła próchniejące drzewo”, a w czasie wojny, nawołując do pomoc Żydom (“Kto milczy w obliczu mordu - staje się wspólnikiem mordercy”) jednocześnie pisała, że “nie przestajemy uważać ich za politycznych, gospodarczych i ideowych wrogów Polski”.
Dodatkowo bardzo jestem wdzięczny autorce za stosowanie żeńskich form osobowych i te wszystkie “pracowniczki”, które na łamach książki spotkacie. To rzadkość, która oby jak najszybciej stała się standardem. Podobnie jak refleksja, że “nie może być przypadkiem, że dzieci, które przeżyły w Warszawie i których okupacyjne losy starała się poznać, pochodziły z reguły z zamożnych rodzin”
Tkając z historii bardzo znanych (wywiady udzielane przez Sendlerową, książki Głowińskiego), mniej (Wojdowski) czy nowych (dziesiątki wywiadów przeprowadzonych na użytek książki) Anna Bikont tworzy opowieść o niezwykłej rozpiętości i referencyjności. Jest to pisanie rzadkie w polskiej literaturze - pewne siebie i swoich przekonań, wyćwiczone w wypowiadaniu własnego zdania, z rzadkimi kompromisami i potężną asertywnością. Znowu udało się Annie Bikont napisać książkę, która będzie czytana jeszcze przez wiele lat - dlatego nie spieszcie się, znajdźcie wygodny dla siebie czas i usiądźcie do lektury tej wielkiej książki świadomi i świadome tego, że po niej sny będą trochę cięższe.
Skomentuj posta