Czarne, Monika Sznajderman
Monika Sznajderman, “Fałszerze pieprzu”
“(...) myślę, co jestem w stanie pojąć, z dostępnych mi relacji oraz suchych faktów nieporadnie budując własną opowieść (...).”
Umówmy się na wstępie - ocenianie książki właścicielki jednego z najlepszych polskich wydawnictw z ambicjami jest odrobinę krępujące. Nawet w rozmowach o “Fałszerzach…”, a przeprowadziłem ich kilka, wyczuwałem niepewność w wyrażaniu ocen. To zrozumiałe z dwóch względów - no przyznajmy się, kto by nie chciał mieć wydanej książki w Czarnym? A drugi - już bardziej na serio - trudno się mówi, wiesz Twoje wspomnienia, Twoja pamięć i Twoja rodzina to jednak nie to, no jednak gdzieś tam, ktoś tam ma ciekawszą, mocniejszą, barwniejszą czy może bardziej ekscytującą opowieść na ten temat. Bo “Fałszerze pieprzu” to książka bardzo delikatna, mimo braku silnych emocji, jakoś krucha. I nie jest to książka, o której pisze się łatwo. Z wielu innych powodów niż te podane powyżej.
Pytanie, które sobie zadaję po lekturze “Fałszerzy pieprzu” Moniki Sznajderman, brzmi: “dlaczego jednak nie poruszyło” i czy miało poruszać? Pewnie miało, w końcu znamy dobrze ten gatunek literacki - książki (auto)biograficzne, w których autor lub autorka poszukuje śladów swojej rodziny, ze zdjęć, dokumentów, gazet i topografii buduje swoją historię, tożsamość, odzyskuje i zagarnia historię. Poprzez fakt publikacji zdaje się, że nadaje ich życiu sensy i zwraca godność. Jednocześnie nadal mamy do czynienia z gatunkiem literackim, a więc czymś co podlega ocenie czysto artystycznej. I tu się z książką Sznajderman zaczynają kłopoty. O ile jest to ciekawy - tak to odczytuję - list do nieobecnego ojca, którego zrozumienia i bliższego poznania spodziewa się autorka, to już droga do tegoż poznania wydaje się być dobrze znana. Sznajderman miała dużo szczęścia - zachowało się sporo fotografii a rodzina od strony ojca była wielopokoleniowa i całkiem dzietna. Jej ślady zachowały się w archiwach czy prasie, po której oprowadza czytelników autorka. Właściwie przez cały czas miałem wrażenie, że ktoś tu próbuje napisać czy skopiować model użyty przez Joannę Olczak-Ronikier w książce “W ogrodzie pamięci” - swobodną wypowiedź o archeologii pamięci, w którą wplata się zarówno opowiadanie, autobiografię, wykład historyczny czy w końcu esej. Autorka chyba nie ucieka zbyt daleko od tej konotacji, bo już drugi rozdział tytułuje “Pensjonat pamięci”, mowa o faktycznym pensjonacie, który prowadzili w Miedzeszynie jej pradziadkowie, ale nawiązanie wydaje mi się czytelne.
Książka podzielona jest na dwie części - pierwsza, obszerniejsza i ciekawiej napisana to historia żydowskiej rodziny od strony ojca, druga to opowieść o polskiej, ziemiańskiej i rodzinie, bogatej i uprzywilejowanej, w której etos patriotyczny mieszał się z nacjonalistycznymi ciągotami. Mogła to być ciekawa opowieść o dwóch światach, które się spotkały, ale brak selekcji materiałów sprawił, że lądujemy w gąszczu genealogicznego drzewa, w którym trudno się poruszać. Problemem u Sznajderman jest zbyt duża chęć równego traktowania przodków - tak to brzydko nazwijmy. Brakuje wyrazistych bohaterów przeszłości (prababcia Amelia ma chyba największe szanse na pozostanie w mojej pamięci), a niektóre wyliczanki genealogiczne (rodzina z Radomia, ziemiańskie koligacje) przytłaczają i sprawiają, że książka jest niezrozumiała. Nie ukrywam, że miałem w pewnym momencie szczerą nadzieję, że gdzieś znajdę drzewo genealogiczne Sznajdermanów czy Lachertów, niestety nie dołączono takiegoż. To bardzo szlachetne, że chciała Sznajderman zapisać na kartach “Fałszerzy…” każdego przodka, o którym coś się zachowało ale jednak lektura chwilami przypominała przyjemność obcowania z książką telefoniczną.
Z drugiej strony to moje zagubienie odbieram jako odrobinę celowe, może autorka chciała byśmy wczuli się w jej sytuację - osoby, która składa w całość niełatwą przecież historię. To jest trochę pytanie o postawę etyczno-artystyczną, którą akceptujemy - lub, którą odrzucimy.
Pisze Sznajderman, że “żyła w cieniu milczenia” i przeciwko niemu występuje. Jest w tym - i to jest najciekawszy wątek książki - bunt przeciwko ojcu, ale wyrażony z niezwykłym szacunkiem i czułością wobec niego. I to jest to coś, co stanowi największą siłę “Fałszerzy pieprzu”, niestety literacko nie w pełni wykorzystaną. Ciekawe, że w części poświęconej rodzinie matki Sznajderman jest dużo mniej “biograficzna”, skupia się na poszukiwaniu motywacji i trzeźwej konstatacji, że jednak pochodzi z uprzywilejowanej rodziny. Najważniejsze jednak pytanie brzmi - czy Lachertowie byli antysemitami? Są w tej opowieści momenty wskazujące, że mogli mieć taką typową dla tego okresu mentalność, w której “nasze Żydki” to dobrzy ludzie, ale “żydostwo” to jednak plaga. Nad tym Sznajderman zastanawia się kilkakrotnie i dochodzi do bardzo ciekawego i chyba dość unikatowego w polskiej literaturze wniosku, że o Zagładzie nie-Żydzi piszą i myślą w kontekście własnego “dobrostanu”, swoich przeżyć:
“(...) nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że nie nad cierpieniem żydowskim boleliśmy, lecz nad własnym cierpieniem, że nie nad zniszczonym światem żydowskim płakaliśmy, lecz nad własnym utraconym światem, którego nieodłączną częścią, mimo swojej obcości, byli “szwargocący i uwijający się Żydzi w czarnych chatałach””.
Niestety ta refleksja nie rozbrzmiewa zbyt długo i znowu wracamy do zdań w rodzaju:
“Bez końca prowadzę w głowie takie rozmowy i wciąż nie wiem, czy cokolwiek mogło być inaczej. Nie wiem też, jak mam to wszystko poukładać w sobie i pomieścić.”
Szczerość tego wyznania jest bezsprzeczna, niestety angażowanie w ten proces poznawczy czytelników wydaje się być nie w pełni trafne. Autorka za często podkreśla, że “nie wie”, “nie rozumie”, stara się zrozumieć, “ma wrażenie”. Jednak oczekiwałbym większej pewności wyrażania sądów. Choć rozumiem ten sposób prowadzenia narracji, rozumianej jako uczestniczenie w procesie poznawania siebie. W tym momencie cisną się pytania o matkę, dlaczego autorka tak niewspółmiernie traktuje swoich rodziców, pisze co prawda, że to dzięki matce doszło do spotkania dwóch światów, że to dzięki niej “Ta historia nie musi się smutno kończyć”, ale poświęca jej zaledwie kilka stron w całkiem sporej książce. Gdy obnaża się przed czytelnikiem biografię swojej rodziny na przestrzeni kilku wieków, czytelnik ma prawo zadać pytanie o to, co jest przed nim ukryte. Bywają to pytania ważne dla recepcji tej książki.
Mam też małą pretensję do autorki za banalizację niektórych fragmentów. Jest taki model reporterski, w którym autor(ka) opisuje przestrzeń, w której będzie działa się akcja. Często są to dwa opisy - historyczny i skonfrontowany z nim, współczesny. Sznajderman korzysta z tego zabiegu dość namiętnie i mało subtelnie. Przyznaję, że od strony konstrukcji reportażu jest to książka-ćwiczenie, bo bardzo wyraźne są szwy konstrukcyjne, które doświadczone i doświadczeni reportażyści potrafią subtelniej ukryć i ciekawiej wykorzystać.
Żyjemy w świecie silnych emocji, książek, które mają wstrząsać i “przebijać” pozostałe. W konkursie na najbardziej wstrząsającą książkę (auto)biograficzną, w której przynajmniej dwójka bohaterów to Żydzi (mogę sobie taki konkurs wyobrazić) “Fałszerze pamięci” nie dotrą do wielkiego finału. Jednak wciąż w pamięci mam kompletne zagubienie i pustkę w głowie po lekturze “Proszę bardzo” Andy Rottenberg. Zaś na emocjach - jak chyba zawsze - najmocniej zagrała mi Agata Tuszyńska w “Rodzinnej historii lęku” (ocierając się o kicz, w kolejnych książkach autobiograficznych autorka przestała się o niego ocierać a ubrała całe książki w zalew kiczowatej materii). W “Fałszerzach…” mamy do czynienia z historią opowiedzianą delikatniej, dbającą o szczegół (czasem za bardzo) i unikającą silnych emocji. Trochę mi tego brakuje, ale rozumiem, że nie każdy ma ochotę na romans z kiczem. Chyba zaś najcenniejszy - od strony teoretycznej - jest spór, który prowadzi Sznajderman z Primo Levim, mając jako sekundantów Agambena i Yehudę Bauera. Autorka chciałaby móc jednak, mimo słynnego stanowiska Leviego, opisać Holokaust, ale stawiając to zadanie przed sobą widzi jego niewykonalność, niemożliwość znalezienia odpowiedzi, zrozumienia i niewyobrażalność przeżyć. Ale, “gdyby stało się inaczej, nie istniałabym”. Mam do tego jeszcze taką malutką uwagę, że pamięć przysługuje głównie uprzywilejowanym, to ich można znaleźć w gazetach, o nich wspominają w książkach, do nich dzwonią dziennikarze i dziennikarki z prośbą o opowieść. Historię znamy z perspektywy ludzi zamożnych, którzy nawet jak tracili cały majątek to posiadali koneksje, kontakty i kapitał kulturowy pozwalający na odbudowę. Zwłaszcza druga, “polska” część “Fałszerzy pieprzu” o tym przypomina.
“Fałszerze pieprzu” to książka, która w kategoriach literackich, jako autobiograficzny reportaż jest pozycją o sporych ambicjach, nie w pełni spełnionych. Choć pewnie dla autorki liczyły się inne rzeczy, niż płynność lektury czytelnika i dbanie o jego wygodę (i uwagę). Nie jest to dzieło wybitne, ale z pewnością ciekawa opowieść, z którą warto się zaznajomić mimo dość oczywistych problemów z materią literacką.
Skomentuj posta