Ignacy Karpowicz, Wydawnictwo Literackie

Ignacy Karpowicz, "Miłość"

Jeszcze przed premierą ogłoszona jedną z najlepszych książek roku, wspaniale wydana (zalałem kawą) “Miłość” Ignacego Karpowicza, to powieść, w której autor stosując pozornie skomplikowaną i ambitną konstrukcję w połączeniu z zabiegami stylistycznymi, nie powiedział o świecie nic nowego, a tego oczekuję od książki, która posługuje się takimi słowami, jak “piękno”, “prawda”, “dobro” i… “Miłość”. Pod fajerwerkami czysto technicznymi jest treść wątła i smutna w efekcie.

Najpierw jest “Piękno”, w którym Karpowicz opowiedział historię pojawienia się w dworku znanego pisarza Jarosława i jego żony, Anny, brata jego nieżyjącego już kochanka wraz z żoną. Szekspirowska z ducha tragedia rozgrywa się między bohaterami wśród niedopowiedzeń i psychicznych manipulacji. Z pewnością ciekawy materiał na sztukę w średnim teatrze w średnim mieście, ale czy na otwarcie powieści o takich ambicjach? Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami (to niezły mashup jest) opowieść wydaje się być przeszarżowana językowo - pretensjonalna stylizacja na pretensjonalny język godny pensjonariuszki nie pasuje ani do twórczości Iwaszkiewicza, ani nawet do listów jego żony. Karpowicz dokonał mitologizacji Stawiska, które nie wiadomo po co staje się Stokrocią, i napisał opowieść wydającą się mieć źródła raczej w literaturze wieku XIX niż czasów współczesnych postaciom, o których pisze. Bycie bardziej iwaszkiewiczowskim od Iwaszkiewcza to z pewnością ciekawe ćwiczenie dla pisarza, które niekoniecznie trzeba było światu pokazywać. Cały ten zabieg z pomieszaniem elementów realistycznych (związek Iwaszkiewiczów, Stawisko, jego kochankowie i tragiczne z nimi czasem rozstania), by opowiedzieć o tym jak do homoseksualizmu Iwaszkiewicza podchodziło jego otoczenie, jak wyrażało się wtedy niewyrażalne, jest w efekcie niepotrzebne i niestety dość publicystyczne. Jednocześnie Karpowicz zdaje się być tak zachwycony samą możliwością pisania o urokach życia w dworku (bez “nadanej wsi”) i wyższych sferach, że kompletnie nie dostrzega otoczenia. Można to tłumaczyć tym, że jego bohaterowie też nie gustują w zaglądaniu do chłopskich chat, ale czytanie o arystokracji bez jej krytyki to już chyba nie dla mnie. Jest w tym coś oczywiście z teatralnej sztuki, w której w jednym pomieszczeniu spotykają się bohaterowie i najważniejsza jest gra pozorów, ale mamy 2017 rok i wydaje się to mocno koturnowe.

Niczego wstrząsającego Karpowicz nie odkrył. Podobały mi się za to elementy groteskowe i dramaturgiczne - nie można odmówić autorowi pomysłowości i ambicji, jak i umiejętności samego pisania, ma Karpowicz zdolność tworzenia takich zdań, że aż chciało się robić wypisy cytatów dla wikiquote. Choć jak w każdej z jego powieści - goszczą one raczej na starcie niż w finale.

Rozdział drugi to prowadzona w pierwszej osobie spowiedź pisarza, który opowiada o swoim homoseksualizmie, braku akceptacji (także tej własnej). Uwikłanie w odkrywanie własnej seksualności, wychodzenie z ukrycia, widziane z perspektywy człowieka pamiętającego przykre życie homoseksualistów za czasów PRL, a niedojrzałego do współczesnej, pełnej emancypacji, wybrzmiewa mocno, choć nie unika Karpowicz pisania poetyckich truizmów, jak choćby to, że “prawo do kochania i kochania się niektórym z nas zostało odebrane, a przez to ograniczono nam prawo do bycia dobrym”. Rozumiem rozedrganie bohatera, rozumiem jego afektowany styl, ale to jest taka filozofia jednak do poduszki w różowe serduszka. W ogóle wiele w tej opowieści takich znanych, przetworzonych tropów, ilu to już było pisarzy, którzy “żyli, ponieważ pisali”, ilu nieszczęśliwych, ilu Oscarów Wilde’ów? Dalej jest tajemnicza choroba, “zabiła mnie literatura” wspomina narrator, a miłość to “literacki koncept”. Na koniec wprowadzony zostaje element futurystyczny, a mianowicie “uchwalono Paragraf 22, czyli tak zwany zakaz promocji homoseksualizmu, połączony ze wspieraniem chrześcijańskich wartości narodowo-rodzinnych”. “Hiacynty znowu zakwitną” pisze Karpowicz, co jest dość prostym odniesieniem do PRL-owskich prześladowań osób podejrzewanych o homoseksualność.

Dalej mamy “Prawdę”, która jest futurystyczną opowieścią o świecie, w którym (spoiler!) homoseksualizm jest zakazany i osoby, które odczuwają takie inklinacje poddawane są przymusowemu leczeniu. To w takim dużym skrócie, bo nie rozumiem po co Karpowicz wymyślił te wszystkie futurystyczne dekoracje. Mocno one są plastikowe, dodatkowo bywają tam jakieś komiczne pomysły nazewnicze, sporo odniesień do polskiej polityki aktualnej, co czyni opowieść przypowieścią i parabolą kompletnie niezjadliwą. O prostocie tych skojarzeń i celowaniu w czytelnika, który poczuje, że ktoś łechce jego oczytanie i inteligencję, niech świadczy imię głównej bohaterki; Albertyna. No to albo futuryzm, albo Proust. Chce Karpowicz powiedzieć coś w stylu Hellera, Goldinga z dawką Prousta i Wilde’a, ale umieszcza to w dekoracjach, które jako żywo przypominają “Seksmisję” - niby fantasy, a i tak wiemy, że to kartony w studio filmowym. Jako gratis dostajemy dwójkę narratorów - wszystkowiedzącego i główną bohaterkę, nie odkryłem po co, ale doceniam kolejne wyzwanie pisarskie. Mam prośbę do pisarzy i pisarek - piszcie o Polsce zza okna, nie twórzcie statków kosmicznych, my tu mamy swoje odloty i kosmosy, dekoracje są niepotrzebne.

W czwartej części znowu mamy historię miłosną, niby współczesną, tym razem o miłości dosięgniętej i spełnionej. Z silnym nawiązaniem do części pierwszej, bo jeden z bohaterów nazywa drugiego “Psem”, podobnie jak Anna wołała (w aktach sympatycznych) Jarosława. To uroczy kawałek książki, w której bohater odkrywa, że może kochać i że miłość ma sporo do zaoferowania. Przypomina to wszystko mocno “Tatarak” Wajdy, w którym próbowano uwspółcześnić Iwaszkiewicza. Podobne zabiegi stosuje Karpowicz i zdecydowanie pozytywnie wpływają one na moją lekturę “Miłości”.

Kończymy “Dobrem”, szczęśliwie krótką historią bajkową o księciu Zbyszku i jego - przymusowo wcielonym w rolę - przyjacielu, zwanym Jedwabnym. Te kolejne metafory Karpowicza i ćwiczenia ze stylizacji tutaj poszły jak dla mnie za daleko i tak historia, jak i wszystko, w co ją przybrano, wydały mi się miałkie, męczące i byłem rad, że zbliża się zakończenie. Zakończenie całkiem udane i będące mocą klamrą.

Karpowicz wyszedł z założenia (słusznego), że w literaturze wątek homoseksualny pojawiał się przeważnie przebrany - za baśń, metaforę, niedopowiedziany, zakryty. “Wraz z amputacją seksualności amputuje się emocje, współodczuwanie. Stajesz się nieosobą”. (...) Przestajesz być osobą, a stajesz się.. nm cóż, automatonem”. Miłość, która nie zna imienia - słyszeliście kiedyś takie określenie? Karpowicz chciał napisać wielowątkową powieść, w której podróż przez czasy odkryje przed nami, że walka o miłość jest najważniejsza i choć życie bywa ohydne, to wciąż warto żyć, bo gdzieś tam jest “miłość”. Jest w “Miłości” wiele tropów, inspiracji, odwołań, fascynacji, doprawionych tonami egzaltacji, kosmicznych ambicji, pretensjonalnych telenowel i wyświechtanych mądrości, w których tonie to, co w pisarstwie Karpowicza najlepsze - umiejętność pięknego pisania, ale tylko wtedy, gdy ogranicza on rekwizyty i nie udaje, nie kusi nas pięknymi strojami, nie przebiera w czyjeś ubranka, a wierzy w siebie i to, co ma do powiedzenia. “Balladyny i romanse”, choć były zdecydowanie rozwleczone, to jednak miały urok campowej powieści przygodowej, “Ości” mimo wielu wad, opowiadały jakąś tam prawdę o nas, “Miłość” opowiada prawdy już znane, a jej potencjał emancypacyjny jest niewielki (oprócz autoterapii). Zamiast “Miłości” przeczytajcie wpis Iwaszkiewicza z “Dziennika” o Błeszyńskim po jego śmierci (“Śmierć Jurka”, drugi tom “Dzienników”) lub ich listy - to jest wielka literatura, ubrana jedynie w miłość i rozpacz. Do niej wiele Karpowiczowi brakuje.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: W rosole u Musierowicz