Eperons-Ostrogi, Wioletta Grzegorzewska
Wioletta Grzegorzewska, "Czasy zespolone"
Kilka dni temu na Kurzojadach pojawiła się recenzja “Guguł” Wioletty Grzegorzewskiej, który to zbiór opowiadań (jak pisze wydawca “książka prozatorska”) jest dla mnie jedną z najważniejszych książek jakie w Polsce ukazały się w tym dziesięcioleciu. Grzegorzewska “Gugułami” podbiła serca czytelników i czytelniczek, którzy zapewne nie znają jej poprzednich dokonań, a te na poetyckim polu są całkiem spore i warte uwagi. Dzięki wydawnictwu Eperons-Ostrogi możemy zapoznać się z obszernym wyborem jej wierszy. “Czasy zespolone” to intrygujący tom, w którym miłośnicy i miłośniczki “Guguł” z pewnością się odnajdą. Ale oprócz polskich powidoków w tomie znajduje się duża grupa wierszy autobiograficznych, w którym autorka pisze o swoim pobycie na małej wyspie u wybrzeży Wielkiej Brytanii oraz, chyba najciekawszy z całości, cykl wierszy rodzinno-historycznych.
“Obraz nadchodzi"
Matka bije dywany, szlauchem podlewa chodnik.
Nawet listki kwiatków myjemy czule jak niemowlaka
Wszystko lśni, gdy Obraz wchodzi z sanktuarium.
Pobrudzone woskiem atłasy opierają się o próg,
Tłum, jak zagazowane muchy, rozprasza się w sieni.
Niepojęta jest pieśń do pudła, z którego macki
madonny jak wymyte resztki pelargonii opadają
pojedynczo na gumolit, niepojęty jest ten Obraz,
który przemienia mnie w przestraszone dziecko.
Pamiętam podobne wydarzenie - po Polsce peregrynowała kolejna kopia obrazu z Jasnej Góry czy jakaś figura (a może jedno i drugie?) i zawitała do naszej miejscowości. Wszystkim odbiło, jakieś chorągiewki trójkątne, proporczyki z bibuły się wycinało i zawieszało nad ulicą, którą maryjka przejeżdżała. Przygotowania trwały ze dwa dni a wspomnienie momentu przejazdu świątka ulicą Szybową w euforycznie klęczącym tłumie (tak, można euforycznie klęczeć!) zabiorę ze sobą do urny. Czy już na Szybowej była kostka czy jeszcze stare, roztrzaskane płyty? Smródka, która na mapie nawet posiada nazwę, śmierdziała bo lato było i my tacy odświętni. Niepojęte to było i jakoś przerażające, sacrum szybko przejeżdżające przez ogaconą, śródwiejską uliczkę. Grzegorzewska w wielu wierszach opowiada o przestrzeni swojego dzieciństwa i dorastania, rodzinie, kolegach i koleżankach. Poezja prywatna, ale otwarta na istnienie innych światów i do nich wędrująca. Pisze Grzegorzewska w wierszu “Raz, dwa, trzy - król patrzy”, dedykowanym siostrze:
Dzieci, które bawiły się z nam na łączce,
po latach nabrały ciała albo się go pozbyły.
Chłopak, który na serio zaciągnął się skrętem,
zaczadził się w garażu. Tleniona Aga bierze
insulinę. Jeśli ktoś tam pozostał, skręca z igelitu
choinki. Ty jesteś teraz panią od polskiego.
Ja za kanałem la Manche jak za zieloną milą
zamieniam świat na Worda. W tle piasek
traci moc formowania. Wino nabiera mocy.
Nasz król bawi się dalej, przerzedza profile,
krążąc coraz bliżej jak cień spadochroniarza.
Takie to było, sentymentalno-brutalne i takie pozostało. Może Grzegorzewska nie miała plastikowych, chińskich zabawek, którymi zalewano moje pokolenie, ale rzeczywistość małych miasteczek nie zmieniła się jakoś drastycznie przez te dwadzieścia lat. Zmieniły się artefakty, ale losy ludzkie wciąż do siebie podobne.
Emigracyjna perspektywa Grzegorzewskiej jest odrobinę ironiczna i wyczulona na absurd. Tytułowe “Czasy zespolone” to wiersz o dwóch trzydziestoczteroletnich osobach które wspólnie “w kawiarni przy High Street” obchodzą urodzony choć ich przyjście na świat w innych światach nie zapowiadało tego wydarzenia. “Jego piętnastoletia matka z plemienia Sukuma / wrzucała do kąpieli kości goryla, aby przegoniły / złe moce”, “W tym samym czasie moja matka rozwijała / szpitalny becik aby sprawdzić, czy jestem / cała.”
To są świetne wiersze, doskonale ułożone w przemyślany tom, który kończy cykl bardzo ryzykowny - poświęcony przodkom podmiotu lirycznego, babci Stefanii, “umęczonej wasalce pól, chleba naszego akuszerce” (kapitalna litania “Wszystko o mojej babce”) i rodzinnym wspomnieniom wojennej tułaczki. Kolejnym bohaterem jest dziadek Władysław, “syn Marianny i Józefa, stolarz / z dziada pradziada, urodzony na gołym klepisku”, którego podróż przez miejsca i czasy została przedstawiona między innymi w ciekawym, pierwszoosobowym wierszu “Rodzinny album, dwa zdjęcia Smieny i “przeczucie, że poza więzami krwi łączy nas coś więcej”, niedopowiedziane niezbyt bohaterskie dzieje przodków, skomplikowanie losów ludzi, którzy całe życie toczyli kolejne wojny i własne życie - Grzegorzewska opowiada siebie, w wierszach równie dobrze jak w prozie. Jak się dowiadujemy z biografii zamieszczonej na skrzydełku, poetka już nie “siedzi na wyspie”, ale dalej jest “na jakimś zadupiu”. “Tomiki to sobie można pisać całe życie, a pani powinna się czymś zająć (...).” Grzegorzewska się zajęła i już niedługo jej pierwsza powieść. Czekam z niecierpliwością a jako przedsmak i wprowadzenie polecam “Czasy zespolone”, choć do okładek to Wioletta Greg szczęścia w Polsce nie ma. Może się odmieni, co WAB?
Skomentuj posta