Agora, Cezary Łazarewicz, Ewa Winnicka

Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz, "1968. Czasy nadchodzą nowe”

“1968. Czasy nadchodzą nowe” to zbiór reportaży autorstwa Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza skupionych wokół wydarzeń mających miejsce w tym niezwykłym roku. Zbiór rozczarowujący.

“White Album” Beatlesów, antysemicka nagonka, protesty studenckie, bratnia pomoc w Czechosłowacji czy proces Szpotańskiego - reporter i reporterka przypominają nam, że miał 1968 rok wiele barw i czasy - jak za Dylanem w wersji Łobodzińskiego mówi tytuł - nadeszły nowe.

Doceniam talenta reporterskie Winnickiej i Łazarewicza, ale w tych krótkich formach nie zawsze udało się opowiedzieć coś wciągającego i niektóre tematy wydają się być zbyt oczywiste a wybory jednak trochę na skróty. Do tego dochodzi czasem brak konsekwencji w narracji wymuszony przez skrótowość i przyjęte założenie, że dla czytelników jest to świat na tyle odległy, że można sobie pozwolić na ograniczenie detalu i skupienie się na szerszej perspektywie.

Jest jeden dla mnie mocny moment w “1968” - gdy wśród zdjęć wybranych do zilustrowania wyjazdów pojawia się fotografia banneru żegnającego Michała Sobelmana. Napis na tekturze głosi: “Cześć i chwała dla Michała”. Staje mi coś w gardle, gdy to widzę. To trochę prywata. Już kończę. Ale i tu brakuje kontekstu i jak w wielu momentach, warto by kilka zdań wyjaśnienia i rozjaśnienia dołożyć.

To była dość ciekawa i - o zgrozo - przyjemna lektura, ale jednak spodziewałem się czegoś o zdecydowanie większym ciężarze gatunkowym. I wciąż nie wiem, czy lubię takie gry i zabawy rodzajowe jak poniższa:

“Do historii literatury poeta Janusz Szpotański wszedł po południu 1 kwietnia 1966 roku w okolicach ronda Waszyngtona w Warszawie, krokiem chwiejnym, w miejscu niedozwolonym”. Jest to kalka, ale sprawna i błyskotliwa. Ale już mnie takie zdania chyba drażnią, choć oczywiście pamiętam, że “To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim”.

Może to pośpiech, może ograniczenie objętościowe, ale nie jest to najlepsza książka w dorobku Winnickiej i Łazarewicza, choć też pokazuje na gigantyczny potencjał niektórych opowieści, może kiedyś do wykorzystania.

Biję się z własnym sumieniem (a byłem na jednej lekcji jiujitsu), ale podsumowując - nie mogę tej książki polecić - jeśli sumienie ma być czyste. Może lepiej zainwestować w “My, ludzie z Marca” Piotra Osęki, książkę trudniejszą, ale jakże ciekawszą.

jeden komentarz

Aleksandra

15.03.2018 10:05

A tak się na nią nastawiałam... Tylko koni żal.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Romansowa Teresa