Znak, Małgorzata Szejnert

Małgorzata Szejnert, "Wyspa Węży"

Małgorzata Szejnert nie bierze jeńców. Gdy narratorka jej reportażu wychodzi na brzeg szkockiej wyspy Bute i zabiera nas w podróż w czasie, trzeba się przygotować na długą i fascynującą podróż przez historię.

Opowieść “Wyspy Węży” dzieje się na wielu płaszczyznach - prywatnej, politycznej, polskiej, brytyjskiej, lokalnej, wojennej - dzięki czemu jesteśmy konfrontowani z różnymi sposobami mówienia/pisania o wojnie i z łatwością znajdziemy warstwy dla nas najciekawsze. Kto z trudnością wytrzymuje historię wojskowości, z przyjemnością powinien wczytywać się w historię Raka i Dziuniu, wujka autorki i jego żony.

Jest to opowieść wirtuozerska. Szejnert wie bowiem nie tylko kto był czyim ojcem, kto urodził się w rodzinie ziemiańskiej, a kto pochodzi z wiejskiej biedoty, kto awansował w 1921 roku a kto w tym samym czasie popadł w niełaskę i na kilka lat zniknął z Historii. To można odczytać z dokumentów, coraz częściej nie ruszając się z domu. Autorka “Wyspy Węży” równie dokładnie jak ludziom, przygląda się scenografii, w której przyszło im odgrywać rolę dla świata dalekoplanowe, ale - jak się okaże - ważne dla zrozumienia naszej, polskiej historii. W scenografii “Wyspy Węży” przyglądamy się z uważnością i ciekawością architekturze budynków, zaglądamy w okna, przyglądamy ich szprosom i otwieramy drzwi do domów, w których czerwone dywany imituje farba położona na betonie. Staramy się nie deptać bez sensu i bez uzasadnienia roślinności. Jesteśmy botanikami-amatorami, wyposażonymi w atlas roślin i rozpoznającymi porost, drzewo, liść. Dokonujemy analizy zadając sobie pytanie o to, czy elementy scenografii były tutaj zanim pojawili się nasi bohaterowie, czy przywędrowały wraz z nimi. A może są wytworem współczesnym, doskonale wtopionym w lokalny obrazek? Szejnert spaceruje uliczkami Rothesay powoli. W towarzystwie Piotra, który trochę lepiej rozumie szkocki akcent i pomaga mamie w lokalnym śledztwie. Jest coś w reporterce z niepokornej, trochę szalonej, przymilnej ale potrafiącej wstawić stopę za próg, tak by drzwi, które już mają się zamknąć, jednak zostały choć w małej szczelinie otwarte, bohaterki kryminałów Agaty Christie, Ms. Marple. Powtarzała ona, że “młodzi myślą, że starsi są głupi, ale starzy wiedzą, że to młodzi są głupi” i choć to proste i krzywdzące trochę powiedzenie, to należy przyznać, że Szejnert wie. Wszystko. Nawet gdy trochę trzeba się posiłkować literackością opisu i narrację reportażu skierować poza dokumenty, daty i fakty potwierdzone w dziennikowych zapisach, gdy staje się autorka oczami swoich bohaterów, pisze co widzą, co jedli, co mogli przeżywać, wydaje się jakby była w konszachtach z zaświatami, z których dostaje dzienniki, zagubione w jakimś tajnym archiwum. Zaświaty te nazywane bywają wyobraźnią i dostępne są tylko twórcom i twórczyniom, którzy i które tekst traktują ze śmiertelną powagą, choćby pisali o sprawach mocno nieprzyziemnych. A gdy już przy ziemi jesteśmy, to w zaspach śnieżnych idziemy uiścić opłatę za dostęp do łaskawie nam udostępnionych akt w zapomnianym archiwum na przedmieściach Warszawy. Tu każdy, kto choć na chwilę zetknął się z archiwami na żywo, doceni trud tego reportażu. Jesteśmy po dwóch stronach lustra, przez 400 stron tej doskonałej przygody.

“Wyspa Węży” to opowieść o polskich wojskowych, którzy będąc w opozycji (niekoniecznie faktycznej) wobec Sikorskiego, zostali zesłani na szkocką wyspę, by wojnę przeczekali w bezpiecznej odległości. Bezpiecznej dla nich, bo niemieckie bombowce nie tracą czasu na bombardowanie małej wysepki. Bezpiecznej dla Polski, której interes - przynajmniej zdaniem Sikorskiego - mógłby ucierpieć, gdyby sięgnęli po jakąkolwiek władzę. To opowieść o polityce, o nieznanym, drobnym incydencie, który może być odczytany symbolicznie, ale nie musimy iść w uogólnienia. Możemy po prostu poszperać w biografiach, co zawsze wydaje się być atrakcyjne. Zobaczyć też możemy nowy obraz września 1939 roku - z książki przebija się historia wielkiego upadku, rozczarowania i nieprzygotowania do - przecież spodziewanej - inwazji. Jedną z jej przyczyn był brak zaufania i podział elit wojskowych, przebywający na wyspie wojskowi przeważnie pochodzą z obozu piłsudczyków i próbują być krytyczni wobec obozu Sikorskiego. Krytyka (nie tylko) w czasie wojny jest zdradą, czy przejawem obywatelskiej troski? To wciąż aktualne pytanie tutaj stawiane jest często i z pewnością jest ciekawą lekcją historii. Lekcją, podczas której spotkamy postaci znane i rozpoznawalne ale w nowych kontekstach, często zaskakujących, prywatno-publicznych. Czasem zabawnych, lekko ironicznych, ukazującym ich przywary, ale też tragedie, od których status społeczny nie chroni.

Opowieść prywatna, zawarta w “Wyspie Węży”, to kolejna odsłona rodzinnej historii, której obszerny fragment został nam opowiedziany w wydanych trzy lata temu “opowieściach z Polesia”. Wydaje się być ona pretekstem do szerszej historii, motywem spajającym opowieść, ale nie wybijającym się z szeregu, jakby autorka nie chciała zbytnio przysłonić nam świata prywatną perspektywą. Jednocześnie gdy myślę o Raku i Dziuni, gdy wraz z nimi spaceruję po ulicy w Rothesay, uderza mnie czułość z jaką Szejnert o nich pisze. Napisanie czyjejś biografii wydaje się być najlepszym nagrobkiem, zastępującym seryjnie produkowane przez Komisję Grobów Wojennych stele nagrobne dla wojskowych, którzy zmarli na terenie Wspólnego Świata. Commonwealthu. To chyba przyświecało autorce.

Notuję na wyklejce “Wyspy Węży”. Ułatwi ato twarda oprawa, ołówek mam zawsze w pogotowiu. Zapisuję “historia o piórniku”. I chciałbym wam ją opowiedzieć, bo mną zatrzęsła, zwyczajnie zeźliła, na ludzkie zło, zwłaszcza, że popełnione przez osobę, której - z racji zawodu - przypisujemy cechy niekoniecznie w jej charakterze występujące. Nauczycielka, wychowawczyni, która pilnuje, by na Mikołajki wszyscy dostali odpowiednie prezenty. Potwór. Ale sami przeczytajcie tą opowieść, jest w drugiej połowie książki. Tego nie da się streścić bezstratnie.

To jest historia wyższych sfer. Choć niektórzy z bohaterów i bohaterek “Wyspy Węży” pochodzą ze świata ludzi niezamożnych, to wojsko zaoferowało im niezwykły awans społeczny. To historia ludzi z majątkami, koligacjami, kolekcjami, rodzinami, ludzi “z tych”. Dzisiejsza historiografia i reportaż skupia się - i chwała mu za to - na wykluczonych, na drugoplanowych postaciach historii, lub tych, którzy na żadnym jej planie się nie pojawili. Paradoksalnie właśnie tacy są polscy mieszkańcy Rothesay - polityka i odosobnienie sprawiają, że ludzie, którzy mogl trafić do podręczników, musieli zostać wykopani przez archoelożkę-reporterkę.

To historia polskiej mentalności, u której źródeł leżą romantyczne wizje, splecione z pozytywistcznymi ideami, ciągła budowa i odbudowa w ramach społeczeństwa podzielonego na kasty. To opowieść o bezkarności wojskowych watażków, o mordercach, antysemitach, o ludziach, którzy wspólnie musieli stanąć do walki. A potem żyć obok siebie na tej uroczej jak się wydaje ze zdjęć, które wyrzuca wyszukiwarka, wyspie. Szejnert pokazuje konflikt pomiędzy Ojczyzną i obowiązkiem wobec niej, a cywilnością i prywatnością. Oczekiwanie na wojskową zawieruchę w przyjemnym otoczeniu szkockiej wyspy w asyście jej (z miesiąca na miesiąc mniej) sympatycznych mieszkańców nie licuje z powagą munduru i tragedią, która dzieje się nie aż tak daleko.

Wyspa. Wyspa-klucz, Zanzibar, wyspy poleskich rozlewisk - choć żeby się na nie dostać trzeba pokonać sporo przeciwności i wytrzymać trudy podróży, to bohaterowie reportaży Szejnert znajdują a nie drog, a czasem nawet budują sztuczne wyspy.

Na wyspę należy przywieźć coś ze sobą. Doświadczenie, żonę, męża, dzieci, czasem zwierzęta, czasem choroby dziesiątkujące lokalną florę, faunę, ludność. Albo oczekiwać na czyjś przyjazd - żony z dziećmi. Dwójką. To czemu w dokumentach jest trójka? Skąd nagle trzecie dziecko? Co wyobrażał sobie polski lotnik, gdy dowiedział się, że w katastrofie statku, który płynął do Brytanii, zginęła jego żona i trójka jej dzieci? Miały być dwa. Czy jego własna katastrofa lotnicza była udaną próbą samobójczą? Na wyspie można się zabić.

Osiedlić się, ogacić, zorganizować, wtopić się lub pozostać poza społecznością lokalną. Ale najtrudniej z wyspy jest uciec. A może też trudno jest uciec od wyspy. A może reportaż w swojej istocie jest literackim odpowiednikiem wyspy - musi mieć jasno ustalone granice, ogniskować naszą uwagę w jednym lub kilku, ale zawsze jakoś zbliżonych do siebie miejscach, może wtedy powinniśmy mówić o reportażu-archipelagu, jak chciał w tytule swojej książki Filip Springer. Małgorzata Szejnert pokazuje jak wiele mamy wysp do odkrycia, choć wszystkie one kiedyś były częścią stałego lądu, z którym chwilowo utraciły łączność. Jej przywracanie wydaje się najbardziej cieszyć autorkę. Czytelnika też.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Iwasiów jak lody