Jacek Leociak, Dom Spotkań z Historią
Jacek Leociak, "Biografie ulic. O żydowskich ulicach Warszawy: od narodzin po Zagładę."
“Biografie ulic” - książka, która przenosi nas w inny świat, w którym było źle, ale bez niego dobrze też nie jest.
Są książki ważne, literacko interesujące, wciągające opowieści - kryminały, dobre obyczajówki, powieści sensacyjne czy nawet romanse zdarzają się zaspokajać mój głód literatury przynajmniej dobrej. Takich książek rocznie czytam kilkanaście, może kilkadziesiąt. Ale są też książki osobne - w których połączenie naukowego sznytu, prostoty opowieści przeplatanej doskonale wybranymi cytatami i eseistyczną refleksją wysokiej próby, tworzą dzieło trudne do zaklasyfikowania. Ani to reportaż, ani zbiór esejów, nie jest to też klasyczna książka historyczna. Wybitna robota.
To dobry rok dla Leociaka. Po rewelacyjnych “Młynach Bożych”, nakładem Domu Spotkań z Historią ukazały się “Biografie ulic” - gigantyczne opracowanie historii dwunastu warszawskich ulic. Wybrane przez Autora ulice łączy oczywiście żydowska przeszłość. Ta przedwojenna - z rejwachem, handlem, zapuszczonymi oficynami sąsiadującymi z bogatymi kamienicami, z Kercelakiem i Lesznem, placem Muranowskim i Pasażem Simonsa. Oraz wojenna - za murem getta, gdzie codziennie mijało się chorych i wyniszczonych ludzi, na chodnikach leżały trupy, a trzeba było iść przed siebie i było to ważne, by iść - nie poddawać się, niektórzy spróbowali nawet powalczyć. Mur getta na zawsze ustanowił w Warszawie podział, którego nie zatarła powojenna “odbudowa” ani dzisiejsze, dzikokapitalistyczne poczynania deweloperów. Przestrzeń po-getcie wymaga od nas odtwarzania, poprzez upamiętnienia w przestrzeni publicznej, jak i opowiedzenia jej losów. Tym ostatnim z niezwykłymi rezultatami zajął się Jacek Leociak. Wyszła mu książka, która wejdzie do kanonu lektur warszawskich. Obok książki Szaroty, “Okupowanej Warszawy dzień powszedni” czy napisanego wspólnie z Barbarą Engelking, “Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście”, “Biografie ulic” to lektura obowiązkowa dla wszystkich chcących odtworzyć warszawską historię.
Dlugo można pisać laurkę Leociakowi - doskonała znajomość źródeł, ich różnorodność, korzystanie z “historii mówionej”, niesamowita orientacja w niuansach warszawskiej topografii i losów jej mieszkańców, umiejętność przechodzenia od ogółu do szczegółu i sprawne tworzenie wciągającej opowieści - to wszystko w książce znajdziecie. Każdy esej składa się z części historycznej, sięga do początków osadnictwa na danym terenie i dalej wiruje wokół wybranych przez Autora tematów. A są to wydarzenia czasem błahe i pozornie nic nie wnoszące, a czasem kompletnie zapomniane a jakże ważne. Spójrzmy na jedną z nich.
Mickiewicza dzisiaj już raczej nie czytamy, choć pewnie zaraz się oburzycie, że właśnie przeczytaliście, ale umówmy się - nie jest to poeta zbyt aktualny i wzbudzający nieliteraturoznawcze spory. W 1941 roku jednak Mickiewicz był poetą odrobinę bliższym także młodym ludziom. Czasem we wspomnieniach z początków getta pojawia się opowieść o przeprowadzce, w której sporym problemem - dzisiaj też aktualnym przy zmianie lokum - były książki. Trzeba było je przewieźć, często nie aż tak daleko, ale jednak podróż przez warszawskie zatłoczone bruki do łatwych nie należała. W wielu z tych opowieści pojawiają się wydania dzieł Mickiewicza, Słowackiego, może rzadziej Norwida. Taki patriotyczno-polski obrazek dzisiaj nas trochę zaskakuje, może lekko dziwi. A Leociak przypomina inny obrazek - w trakcie powstania w getcie, na placu Muranowskim ktoś wywiesił dwie flagi - syjonistyczną i polską. Spór o to, kto był tym śmiałkiem, jest trudny do rozstrzygnięcia, choć niektórzy kandydaci do bohaterstwa ewidentnie mijają się z realiami. Oto żydowscy powstańcy z dumą przypisują sobie wywieszenie biało-czerwonej flagi nad walczącym, zamkniętym miastem. W 2018 roku te widoki trzeba przypominać, może nawet większymi literami niż robi to Leociak. Z tej książki zostanie mi kilka takich - pozbawionych nawet stosownej fotografii - obrazków.
Ciekawe czy książka wzbudzi jakieś spory, albo chociaż uzupełnienia lub poprawki do opowiedzianych historii. Mam jedną, bo akurat taki traf się trafił, że studiowałem sobie losy kina “Kometa” na Chłodnej i nie zgadzają mi się z Leociakiem dane. Otóż pisze autor, że Jan Giziński kino “Kometa” otworzył dopiero w 1932 roku, choć kino to istniało od 1926 roku, działała też równolegle rewia operetkowa, na co mam papiery. Teatr Rewii Wesoły Wieczór nie działał w tym miejscu w latach 1930-1931, a jedynie w roku 1930, dokładnie do września, później przeniósł się na Nowy Świat 63. Faktycznie pożar z lutego 1932 roku zakończył historię teatru w tym miejscu. Warto odnotować też trupę “Uśmiech Warszawy”, która zastąpiła na Chłodnej “Wesoły Wieczór”. Takich drobinek na pewno znajdziemy więcej, bo przecież nikt nie jest specjalistą od wszystkiego i zawsze można trafić na blogera, który właśnie zagrzebał się w historii kilku adresów i postanowił prześwietlić archiwalia. Ufam Leociakowi, bo każda z tych ulicznych opowieści to wciągające odtworzenie świata, o którym wiem coraz mniej. Ma ode mnie Autor też wielki przyjacielski uśmiech za ironiczne zjechanie “Pani Chłodnej” Artura III Nadolskiego (to “III” to tam naprawdę jest!), z której to książki, będącej bardzo (momentami) wartościowym opracowaniem, przebija trudno skrywany antysemityzm i jakiś mocno brunatny patriotyzm.
Trzynaście lat temu przeprowadziłem się do Warszawy. Długi czas nie rozumiałem z niej za wiele, kilka lat zajęło mi zrozumienie gdzie było getto i jak dzisiejsza topografia ma się do tej wojennej, do dziś potrzebuje map (tu są!), bo gubię się na wojennych Stawkach i chwilę mi zajmuje naniesienie historycznych warstw na dzisiejszy plan miasta. Po trzynastu latach, co roku bardziej, uświadamiam sobie jak ważne jest poznanie jego historii dla zrozumienia dzisiejszych problemów, nie tylko społecznych. Myślę, że “Biografie ulic” dla wielu czytelników i czytelniczek mogą być ważnym doświadczeniem nie tylko literackim i warto je podsuwać ewangelizacyjnie.
Jest taki dość okropny w swoim socrealistycznym zakończeniu wiersz Tuwima, “Ab Urbe Condita”, w którym podmiot liryczny cieszy się z tego, że nawet po najstraszniejszej apokalipsie gdzieś stanie “nieśmiertelna paniusia z chusteczką na głowie”,”pękata warszawska babina” i “zawoła nieśmiertelnym tonem:
„Do chierbaty, do chierbaty,
Do świeżego ciasta!”
Do lektury Leociaka sprawdza się drożdżowe z mocną czarną herbatą.
Niedawno byłem na spotkaniu z Mikołajem Grynbergiem w ŻiH i padło z publiczności takie ważne zdanie: “My się przecież wszyscy ciągle szukamy”. Może dzięki Leociakowi choć trochę się odnajdziemy.
Skomentuj posta