Magdalena Grzebałkowska, Znak
Magdalena Grzebałkowska, "Komeda. Osobiste życie jazzu"
Czy można sobie wyobrazić, jak wyglądałoby zebranie ZMP w Piwnicy pod Baranami? Można.
Można też wyobrazić sobie, jak wyglądali jazzmani w pochodzie pierwszomajowym. W 1957 roku nadzieje na dobrą zmianę były spore. Niemieccy muzycy grali bluesa dla Gomułki, polscy mogli machać proporczykami w pochodzie.
Można też oglądać zdjęcia. Zwłaszcza te dwa, gdy „Krzysio zaczął coś „bu-bu-bu” grać na saksofonie”. Wojciech Plewiński zrobił genialne fotografie – coś jak z Malczewskiego, choć te moje malarskie skojarzenia bywają mało zrozumiałe. Testowałem.
W hali poznańskich targów towarzysze z ZSRR prezentują kosmiczne technologie, Polacy jazz. To też trochę kosmos.
„Młodość ma zawsze racje” napisze Tyrmand, a prywatna ścieżka dźwiękowa, którą sobie układam podczas lektury „Komedy” Magdaleny Grzebałkowskiej rozrasta się niekontrolowanie. Sprawiła mi ta książka wiele przyjemności w dwukrotnej lekturze i pozostaję pod sporym wrażeniem nie tylko tego co autorka uzbierała, ale też tego jak to podała. Pisanie złożone z pojedynczych obrazów zbudowanych ze zdań oznajmujących, unikających opisowości i metafory, które łączą się wspólną ideą lub z różnych stron pokazują ten sam obrazek, w polskim reportażu zdarza się za często. Jest to bardzo kusząca metoda pisarska, bo pozornie upraszcza niedobory narracji i pozwala uniknąć zabawy w tworzenie fikcji. Grzebałkowska metodę doprowadziła do perfekcji, ale niebezpieczne chwilami balansuje na jej granicy, za którą jest niekomunikatywność. A teraz prosty przykład i odrobina zabawy. Mojej. Bo można tak:
W kwietniu 2018 roku pewien naburmuszony na świat czytelnik, nazywany przez niektórych „krytykiem literackim” zaczął czytać książkę o Krzysztofie Komedzie. Lektura zajęła mu osiem godzin, kilka dni później przeczytał dzieło Grzebałkowskiej drugi raz, szukając ładnych fragmentów. Podglądał autorką na insta i wcale jej Moneta w Paryżu nie zazdrościł, podobnie jak tej kaczki, której fotę wrzuciła na jego prośbę.
A można tak:
Nadużywał słowa „ale”. Chciałby chwalić, ale… Był czytelnikiem zachłannym i pospiesznym. Lektura „Komedy” zajęła mu popołudnie z wieczorem, jakieś osiem godzin. Tyle co zdrowy sen, a chodził spać za późno. „Komeda” zasypiania nie ułatwiał. Brzmiał. Muzyką, zdaniami, frazami, anegdotami, wyczuwalną tragedią wpisaną w ten porządny, poznański życiorys. Nazywali go „krytykiem literackim”, bo to upraszcza i umożliwia wydawanie ocen kategorycznych. A on czytał. Drugi raz, staranniej, szukając zdań, które można pokazać czytelnikom i czytelniczkom. Znalazł sporo i dawno żadna książka nie miała tylu wpisów na Kurzojadach.
Gdy pisał recenzje, Grzebałkowska była u Moneta. Na szczęście hasztag „grzebalkowskawlodowce” nie zniknął z opisów. Jakaś ulga. W Paryżu nadal zimno. To z Instagrama. Wczoraj jadła niefotogeniczną kaczkę. Ale zdjęcie zrobiła. Jak przystało na reporterkę.
Trochę się nabijam, trochę bawię, trochę przekomarzam, trochę wyciągam twarz do słońca i cieszę się, że biografia jednego z najważniejszych dla mnie artystów, a z pewnością jest nas więcej, została tak dobrze napisana. A teraz padnie „ale”. „Ale” stąpa Grzebałkowska po cienkim lodzie, gdzie ze stylizacji łatwo popaść w rupieciarnię, z anegdotycznej, zrytmizowanej opowieści w kicz, z wciągającej biografii w przyczynkarstwo. Tu się wszystko udało, ale nie próbujcie tego w domu. Idźcie już do tych księgarń, bibliotek, ekomersów i kiosków z ebookami i czytajcie, nie wiem po co jeszcze tu siedzicie.
Skomentuj posta