Wydawnictwo Literackie, Marta Sztokfisz

Marta Sztokfisz. "Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia"

“Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia” to książka nieudana, napisana naiwnym, prostym językiem, w którym mówi się o “pani Lucynie” i szczebiocze czasem zupełnie niepotrzebnie. Marta Sztokfisz utkała postać legendy polskiej kuchni na modłę literatury klasy B i myślę, że warto byście o tym wiedzieli. Wydawca pisze na okładce, że “tę książkę czyta się jak doskonałą powieść”, czemu z lekką jednak przykrością muszę zaprzeczyć. 

O kim jest ta książka, to wiecie, nie będę przypominał. Biografia z elementami fabularyzacji, w której wątłość źródeł zastępuje się obyczajową opowiastką, skrojona prosto i bezpiecznie, bez wielkiego researchu historycznego. Opowiastka biograficzna w dużej mierze byłaby poprawną, gdyby nie umiejętności twórczyni, a właściwie ich brak. Jednym z bardziej drażniących mnie elementów jest fakt, że autorka zbyt polubiła postać, o której pisze - krytycyzm wobec Ćwierczakiewiczowej jest tutaj mocno łagodzony, nawet wzmianki “nowocześnie wrażliwe” dotyczące służby i jej ciężkiego losu zajmują niewiele miejsca i brzmią jakby dodane z obowiązku. Sztokfisz bardzo obszernie cytuje wspomnienia “polskiej Julii Child”, raczy nas dziesiątkami przepisów, a to wszystko by czymś wypełnić opowiastkę, na którą nie było pomysłu. Drewniane dialogi, nieumiejętne próby stylizacji językowej, niby-archaizacje i do tego nieudolne konstruowanie dłuższej opowieści - “Pani od obiadów” to krótkie rozdzialiki wokół kolejnych epizodów z życia Ćwierczakiewiczowej. Gdyby tak odjąć obfite cytowania, przepisy kulinarne i puste strony przy kartach tytułowych rozdziałów, byłaby to książka z pewnością niezbyt obszerna. Sztokfisz próbuje wejść w głowę Ćwierczakiewiczowej i myśleć za nią, pokazując w jaki sposób działała autorka słynnych obiadów za 5 zł, ale są to dość spektakularne porażki. Czytało mi się to naprawdę bez przyjemności, choć byłem bardzo optymistycznie nastawiony do lektury.

Jest coś jeszcze. Otóż autorka postanowiła w drugiej części książki, chyba już trochę z nudów, podzielić się własnymi przemyśleniami na temat świata. A są one naprawdę ciekawe. Na stronie 169 pisze, że “naszym stołom daleko do takiej różnorodności, stanowiącej zbilansowaną smaczną dietę, jaką proponowała Ćwierczakiewiczowa”. Nie jestem pewien, czy obiadek złożony z “zupy rumianej z grzankami”, sztuki mięsa z ćwikłą, kotletów cielęcych z kartoflami i naleśników z konfiturami, to dieta zbilansowana. Możliwe zaś, że smaczna. Ale to dopiero początek. 

“Propaguje [Ćwierczakiewiczowa] nowy pogląd, że dobrze gotujące niewiasty są uosobieniem miłości i wiedzy. Dzisiaj o wiedzę jest o wiele łatwiej, a miłość najlepiej wyrazi prosty przepis przypominający słodkie chwile spędzone u babci”. Rozumiem “licentia poetica”, ale tu się autorka zagalopowała jednak, nie bardziej jednak niż w tym fragmencie:

“Czerpie [Ćwierczakiewiczowa] z własnych doświadczeń, gdy mówi: miła, wdzięczna dziewczyna, która potrafi gotować i zachwycić się mężczyzną, jest na dobrej drodze do ołtarza” I teraz wchodzi Sztokfisz cała w prawdach objawionych: “Jakie to aktualne i - chociaż wiele z nas się obruszy - ponadczasowe”. No, nie obruszajcie się dziewczyny, co nie chcecie ślubu w kościele, zachwycić mężczyzny i wyznawać miłość przepisem przypominającym mu dziecinne chwile u babci. No, nie obruszajcie się laski, przecież to ponadczasowe. Ale to nie koniec drogie panie, Sztokfisz ma dla was wizje totalną:

“Jednak znamy i drugą stronę medalu: jeśli nie zrobisz naleśników z serem czy pieczeni, nie usiądziesz z rodziną do stołu i nie wysłuchasz, co się komu wydarzyło i jak się wszyscy czują, rodzina się rozpada - mąż wcina frykasy o kogoś na mieście, a dzieci wpraszają się do gotującej sąsiadki. Moje koleżanki, którym udało się nie rozwieść, w niedzielne popołudnia przyrządzają podwieczorki - posiłki zrodzone z miłości”.

Koniec żartów, idziemy lepić ruskie, polewać miodem pieczeń, rumienić świńskie ozorki. Bo nam się rodziny rozpadną, mąż pójdzie do Maka, dzieci do sąsiadki (skąd ta wizja sąsiadki, która chętnie dzieli się obiadem z wygłodniałą dzieciarnią?), a was czeka już tylko smutek rozwodu. Posiłki rodzą się z miłości, nie ma posiłków, nie ma miłości. Jako osoba umiejąca gotować jedynie w na poziomie A-, jestem w stanie się zidentyfikować z tą myślą, ale poza dowcipami to mi jednak głupio jest, że autorka postanowiła w książce o kobiecie wywrotowej, rebeliantce, pleść takie androny. Nie polecam, znajdźcie sobie w księgarniach coś innego do czytania. Jest tam trochę książek.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?