Maria Konopnicka
Maria Konopnicka, "Mendel Gdański"
Wysyłacie nam swoje opowiadania z prośbą o recenzje i opinie, pytacie czy dalej iść tą drogą, płynąć pod prąd czy może by tak wyjechać w Bieszczady. Przeważnie grzecznie odmawiamy lektury, niekiedy czytamy dla własnej przyjemności, która często zamienia się w katorgę, wyjątkowo zaś dzielimy się publicznie wrażeniami z lektury, a zachwytu Bieszczadami nie podzielamy. Dzisiaj opowiadanie, które dostaliśmy z działu promocji jednego z wydawnictw, które zastanawia się czy wydać zbiór opowiadań autorki dotychczas znanej szerszej publiczności z wierszy mocno patriotycznie zabarwionych.
Na kilkunastu stronach autorka opowiada historię mieszkającego w Warszawie Żyda, parającego się introligatosrwtwem i wychowującego wnuka. Matka tegoż, Lija, zmarła “od boleści wielkiej”, co nas odrobinę niepokoi, bo autorka z dziwną obojętnością wyminęła temat “boleści” a skupiła się na dość nudnym i nadmiernie dydaktycznym wykładzie, który choć bliski tzw. “Mowie ezopowej” może nie trafić do czytelników i czytelniczek. Konopnicka opisuje bowiem prostą sytuację: otóż Jakub Gdański wraca ze szkoły poturbowany (i bez czapki!) i skarży się dziadkowi, tytułowemu Mendlowi Gdańskiemu, na przemoc szkolną. Mendel robi wykład, który ma przekonać naszego milusińskiego, że najważniejsze to bycie dumnym z tego kim się jest (motyw ‘I was born this way’) i trzeba stawiać czoła przeciwieństwom (#fromzerotohero). Mamy pewne zastrzeżenia do anonimowości sprawców przemocy oraz niedostatecznej reakcji dziadka, o czym będziemy mogli jeszcze za chwilę napisać. Pobicie Jakuba dało jednak Mendlowi do myślenia i niepokój go nie opuszczał, w tym samym czasie naszego bohatera odwiedzają młody dependent i zegarmistrz, obydwaj z nieciekawymi informacji o tym jakoby “żydów mają bić”. Mendel, zamiast przejąć się sytuacją, brać nogi za pas, robotę za pazuchę i uciekać gdzie pieprz rośnie (pieprz rośnie m.in. w Wietnamie), tłumaczy swoim gościom, że jest tutejszy i nie zamierza się poddać terrorowi. “Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeński, ani nie jestem berliński - jestem Gdański”.
Cokolwiek przydługawy i odrobinę zbytnio przypowieściowy fragment opowiadania wprowadza nas w ostatni jego akt - rano tłum napada żydowskie domy. Mendel i Jakub zamiast skryć się gdzieś w piwnicy a w oknach wystawić krzyż czy jakieś inne świątki, stają w oknie zwracając uwagę ciżby. “(...) do okna podszedł, oba jego skrzydła pchnięciem ręki otworzył i stanął w niem w rozpiętym kaftanie, w skórzanym fartuchu, z trzęsącą się brodą białą, z głową wysoko wzniesioną, tuląc do swgo boku małego gimnazistę w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwierały się coraz szerzej, utkwione w wyjący motłoch”. Autorka mogła sobie darować tłumaczenie iż było to “nieme odwołanie się do uczuć ludzkich tłumu”. To inteligentny czytelnik z pewnością zrozumie bez wyjaśnień. Inteligentny czytelnik zapyta też - czy on zmysły postradał? W finale, gdy już tłum ma bić Mendla (Jakub oberwał kamieniem i zniknął ze sceny), pojawia się “chudy student z facyatki”, który “rozkrzyżował ręce, zacisnąwszy pięście i rozstawiwszy nogi, jak otwarty cyrkiel”, “warknął jak brytan”, a “był w tej chwili pięknym, jak Apollo” i przegonił tłum. Z całą sympatią dla wyobraźni pani Konopnickiej, ale czujemy w tym zbyt bezpośrednie odniesienia do “Narnii”, a cały opis poraża zbędnym patosem. Kończy się ta historia tak jakby dobrze - Jakub “z obwiązaną głową” cicho jęczy, Mendel w kącie smutkuje (“wielką boleść mam, i wielką gorzkość”), by na sam koniec rzec:
(...) u mnie umarło to, z czem ja się urodził, z czem ja sześćdziesiąt i siedem lat żył, z czem ja umierać myślał… Nu, u mnie umarło serce do tego miasta!”
Narzekając na strukturę opowiadania musimy poprzeć autorkę w jej bezkompromisowym sprzeciwie wobec antysemityzmu, głupoty i ludzkiej krótkowzroczności. “Mendel Gdański” to manifest, który choć w formie zaskakujący, w przesłaniu jest niezwykle aktualny niezależnie od epoki. Dzielenie ludzi to “swoich” i “obcych” w sytuacji, gdy mieszkamy obok siebie, w tych samych miastach, dzielnicach, przy tej samej ulicy jest absurdalne i autorka właściwie to punktuje, choć jak już pisaliśmy - można było bez tych przypowiastek.
Opowiadanie “Mendel Gdański” jest zajmujące i przy popołudniowej kawie zostało przez nas przeczytane z umiarkowanym zainteresowaniem. Należy przyznać, że autorka coś tam wie, coś tam przeczytała, z Żydami chyba rozmawiała, w konstrukcję opowiadania potrafi. Martwi nas jednak lanie wody i nadmiernie łopatologiczny dydaktyzm rodem z końcówki XIX wieku. Utwór można opublikować w jakiejś gazecie niskonakładowej, by na nielicznym targecie sprawdzić jego oddziaływanie. Potencjał wydawniczy i sprzedażowy marny, chociaż możemy sobie wyobrazić “Mendla Gdańskiego” wystawionego na tzw. wyspie w dużych sieciach księgarskich. Możemy sobie to wyobrazić tylko dlatego, że - jak mawiał Świetlicki - mamy wyobraźnię.
Patrząc na zamiłowanie autorki do przydługich matefor, podpowiadamy - literatura dziecięca karmi się metaforą i tutaj można się bardziej popisać. Może zatem poemacik dla milusińskich? Poetka Konopnicka odetchnie od trudnych, społecznych tematów, a i my odetchniemy może na chwilę od jej nadmiernej ostatnio aktywności publicystycznej. Dzisiaj jest Prima Aprilis i postanowiliśmy zrecenzować sobie z przymrużeniem oka coś z przeszłych epok. “Mendel Gdański” - oprócz pewnej anachroniczności formalnej i językowej - jest niesamowicie ostrą diagnozą społeczną i gdy pomyślimy, że to dzieło powstało prawie 140 lat temu to tym bardziej wielkiej ukłony pomnikom Konopnickiej się należą.
Skomentuj posta