W.A.B, Tadeusz Sobolewski
Tadeusz Sobolewski, "Dziennik. Jeszcze jedno zdanie"
“Dziennik. Jeszcze jedno zdanie” Tadeusza Sobolewskiego to fascynująca opowieść o tym, jak zbiorowo nie słuchaliśmy siebie, jak różne intuicje okazują się po latach przerażająco słuszne i jak - paradoksalnie - reakcja inteligencji na stan wojenny sprawiła, że do dziś nie możemy wydostać się spod dyktatu kościoła rzymskiego, któremu wciąż wydaje się, że przewodzi rządowi dusz. Dusz politycznych, dodajmy uczciwie. To także opowieść o byciu ojcem, mężem, redaktorem, dziennikarzem, Polakiem, miłośnikiem filmu. Prywatna, polityczna, wciągająca.
“Stan wojenny przedstawia mi się jako ucieczka w absurd wobec niemożliwości rozwiązania rzeczywistych problemów” pisze Sobolewski 15 lipca 1982 roku krytycznie przyglądając się wymęczonym letnim skwarem ludziom, którzy przykleili się do autobusowych szyb. Z jednej strony Solidarność, która rozbita, znaczy trochę mniej i przestaje być monolitem, z drugiej powszechna - przynajmniej w dużych miastach - pogarda wobec partii i próba przeżycia, poczucie osamotnienia, zaszycie się w domowości, a jednocześnie rosnące znaczenie kościoła, który staje się jedyną instancją rozporządzającą etosem. To w planie politycznym i społecznym. W świecie prywatnym zaś trudy rodzicielstwa, próba zrozumienia relacji z własnym ojcem, śmierć Mirona (“jesteśmy dziećmi Mirona” usłyszy po latach od Maliny). Gdzieś pomiędzy literaturą, serialem a wielką historią. Czyta się to z zapartym tchem i podziwia retoryczną sprawność Sobolewskiego, z którym naprawdę trudno się sprzeczać, choć warto spróbować.
Jest tu trochę krotochwili i anegdoty, ale w odpowiedniej dawce. Sobolewski naprawdę zapamiętuje tylko dobre dowcipy, jak ten, w którym katolicki ksiądz (Salij) mówi, że Jaruzelski nie pójdzie do piekła, bo dzięki niemu jest dużo nawróceń. Lubię subtelny smutek tego żartu. Są też fragmenty zdające się być studiami, czy próbami eseistycznymi, jak tekst napisany po śmierci Białoszewskiego, w którym pisze o autorze “Szumów, zlepów”, że “przy nim rzeczywistość zyskiwała formę”. Świetna jest precyzyjna i bolesna opowieść o ojcu, w której pięknie pisze Sobolewski o starości, że ma swój urok w “dziwny spokoju”, a czas starych ludzi “się rozciąga, rozbudowuje do wnętrza”. Miron łączy się z ojcem, w końcu “był mi, między innymi, ojcem. Nie rozmawiając z ojcem, przy Mironie nauczyłem się, jak to się robi”. Taki to serial.
Ważnym wątkiem “Dzienników” Sobolewskiego jest dominacja kościoła, który wszedł w miejsce słowa “socjalizm”. Teraz - w latach 80. - “sami wierzący naokoło, choć wielu robi miny”. Pisze Sobolewski gorzko o oczekiwaniu na ofiarę, które spełnia się w momencie zabójstwa księdza Popiełuszki; o roli polskiego papieża, który rozczarowuje w swoich homiliach; o tym, czy choć na chwilę coś nas może połączyć. Bo jeśli nie śmierć Popiełuszki, to co? Jakże aktualnie brzmią te słowa dzisiaj, gdzie po kilku głośnych śmierciach (papież, Smoleńsk, Adamowicz) zawsze pojawiają się głosy o zjednoczeniu i solidarności, i zawsze są to krótkie momenty, bo przecież zaraz trzeba szukać wroga ducha narodowego. W 1987 roku pisze: “żyjemy teraz w Polsce w czasach rozkwitu religii i upadku sztuki, kultury”. To wyjątkowo gorzka refleksja człowieka zajmującego się pisaniem o sztuce i kulturze. I o religii, w sztuce. Jak jest dzisiaj? Cieszę się, że lektura tego dziennika skłania do przemyśleń o współczesności, nie zamyka się we własnym czasie, co pokazuje mądrość (i jakąś dziwną profetyczność) autora. Sobolewski zastanawia się czy była szansa na trzecią drogę, choćby własną, prywatną, nie dla szerokiej publiczności, bo jakże smutne jest gdy pisze w 1988 roku - “brak mi sił, żeby korzystać z wolności”.
Trzeba będzie się tego nauczyć. Dziennik z lat 1988-92 czyta się jak dobry kryminał, tym ciekawszy, że ofiara jest jedna i zbiorowa do tego - polskie społeczeństwo. Poszukiwania sprawców trwają do dzisiaj. I tutaj jest coś, na co szczególnie chciałbym zwrócić waszą uwagę - Sobolewski już wtedy widzi, że terapie szokowa przejścia między socjalizmem a kapitalizmem pociągnie za sobą ofiary. I w tym momencie chciałbym zapytać - ciekawe ilu było tak myślących? Bo mieliście racje i po trzydziestu latach od tego eksperymentu na ludziach widzimy jego skutki. Gdy 5 maja 1989 roku wygrywa “Solidarność” pisze Sobolewski, że “teraz także historia Polski wstecz zostanie przemodelowana”. Ma się ochotę zapytać - to czemu nic z tym nie zrobiliście? Dlaczego pozwoliliście, dlaczego mądrzy byliście w dziennikach i niszowych gazetach? Sobolewski sam w notatce z tego dnia mi odpowiada - “ciężko brać odpowiedzialność”. Zwycięstwo idei bywa jej porażką. To chyba najsmutniejsza lekcja z 89 roku. 3 października napisze, że “wszystko teraz prowadzi do jednego: oderwać się od przeszłości. (...) Jakbym czuł smak tych nadchodzących lat 90.” Mam szczerą nadzieję, że był to smak przynajmniej gorzki.
Polacy żyją w twierdzy, z której gdy się ich wypuści to tylko po to, by wybudowali sobie nowy zameczek obok tego starszego. Jak mówił Kisiel, “Ja się dobrze czuję pod okupacją. Okupacja mi służy”. Wciąż znajdujemy wrogów u siebie, na zewnątrz, przeciw nam był już Turek pod Wiedniem i Niemiec pod Cedynią, dzisiaj Unia i skrótowce. Czy to jest ta “niemożność życia rzeczywistością”, o której pisze Sobolewski? W 1990 roku zaznacza, że “na jedyną siłę z prawdziwego zdarzenia wyrósł Kościół. Teraz on może stać się cenzorem”. Zaiste, wieszcz.
Tu jest dużo, wątków w tym dziele znajdziecie sporo i podąża się różnymi ścieżkami. Prywatną, w której pojawia się “komplikacja” (słowo autora i także przez autora wzięte w cudzysłów), czyli narodziny córki z zespołem Downa, ale też podróże, filmy, recenzje. Publiczną i polityczną, ale też religijną i duchową. Ciekawa by była pewnie kontropowieść do tej narracji, bo chwilami Sobolewski ślizga się po powierzchni i wyraźnie nie chce nas dopuścić do “mięsa”, a ono bywa jednak intrygujące i może lepiej byśmy zrozumieli walkę, jaką niewątpliwie prowadzi przez cały ten dziennik autor z sobą samym. Walkę o bycie innym człowiekiem niż własny ojciec, o bycie dobrym ojcem, mądrym partnerem i wyrozumiałym człowiekiem. To oczywiście walka, którą pewnie wszyscy jakoś prowadzimy, ale doskonale chyba zdajemy sobie sprawę, że toczy się ona zasadniczo od porażki do porażki, a zwycięstwa są rzadkością i zaskakująco nie zapadają głęboko w pamięć. Tym życie różni się od pieśni pisanych na cześć wielkich wojów, że częściej gniew Achilla opiewa niźli jego zwycięstwa.
Fantastyczny jest pomysł, że Sobolewski komentuje sam siebie lub uzupełnia braki w dzienniku, jednocześnie sugeruje to (a i autor mówił o tym na spotkaniu premierowym) redakcję i jednak konstruowanie dziennika. Tu wchodzimy w moją ulubioną dyskusję o edycji dzienników za życia ich autorów. Dzisiaj mamy wręcz jakąś manię dzienników pisanych na specjalne okazje, lub pod publikacje i to ludzi całkiem młodych (Dehnel, 38 lat w momencie wydania dziennika, młody), które przeważnie są lekturami nużącymi i całkowicie pozbawionymi sensu poza podtrzymaniem nazwiska autora na rynku. W przypadku tej książki można zastanowić się co zostało usunięte, jakie były ingerencje, z jakich powodów wyłączono niektóre partie tekstu, dlaczego miejscami może zbyt dużo jest wypełniaczy w rodzaju wywiadu z reżyserem czy recenzji filmu, ale nie zmienia to faktu, że tekst, który czytamy jest fantastyczną opowieścią o wątpieniu w Polskę, prywatną i polityczną, religijną i niereligijną, partyjną i niepartyjną.
Jeszcze jedno zdanie. Tak na koniec. Zdanie najpiękniejsze, tylko dla kumatych. “Katar sienny izoluje od sytuacji w kraju, od ludzi”. 14 kwietnia 1989 roku. Z Polską trochę tak jest jak z ostrzeżeniami dla alergików - co roku identyczne, w przewidywalnym czasie, a jednak wciąż na nowo zaskakujące. O tym chyba jest ten dziennik. A może jeszcze o czymś, ale to sobie sami odkrywajcie.
Skomentuj posta