Czerwone i Czarne, Weronika Kostyrko
Weronika Kostyrko, "Tancerka i Zagłada"
Coś czuję, że na ten tekst czekaliście.
A przynajmniej czekała na niego autorka i jeszcze kilka osób zaangażowanych przez nią do niezbyt sympatycznych akcji podjazdowych w internecie od dnia, w którym wytknąłem jej błąd w książce i napisałem, że nie miała ona (książka) redaktorów.
***
Błąd był dość oczywisty i merytorycznie Kostyrko nieszczególnie się z nim zmierzyła. Dość banalny, bo polegający na tym, że nazwisko bohaterki (Nirensztein) zostało błędnie zapisane. W książce (s. 13) od lewej do prawej, a powinno być: od prawej do lewej. Bohaterka w efekcie ma na nazwisko NITSZNRIN (z tym, że pierwsze N to literka końcowa). Wyraźnie też napisałem w swoim poście, że to błąd korekty („A korekta to wyjątkowo nieudolna”), co dalej potwierdzam, bo w książce trafiłem na kilka literówek (i np taki skrótowiec: “ŻiH”). Argument, że to błąd składu, który wysuwali co poniektórzy, jest słuszny, ale przecież ostatnią korektę robi się PO składzie, więc jest to tylko i wyłącznie potwierdzenie moich słów.
Wniosek o braku redakcji oparłem na tym, że na stronie redakcyjnej nikt jako redaktor książki nie został wymieniony (zdjęcie na moim insta jako dowód). Jeśli jednak redaktorzy byli, to efekt końcowy nie świadczy o ich pracy najlepiej.
Zamiast wciągającej, mocnej, zaskakującej sprawnością kwerendy i odkrytymi źródłami książki, przeczytałem tytuł monotonny, przegadany, w którym to autorka zapewne chciała opowiedzieć wszystko, czego o swojej bohaterce i jej kompanach się dowiedziała. Ale to rozszerzanie światów zepsuło końcowy efekt.
Szybki skrót biograficzny – Nireńska urodziła się w 1910 roku, była tancerką i, jak to często mówią, „barwną postacią” międzywojennej Warszawy. Ambitna, utalentowana i skomplikowana. Kostyrko sprawnie wydobywa ważne wątki z jej życia: żydowskość, biseksualność, kariera, małżeństwa, tragedia rodziny, Karski. Bo nie da się ukryć, że po latach biografia Nireńskiej sprowadzona została do przypisu w życiu Karskiego, a jej dokonania zaczęły się rozpływać w zapomnieniu.
„Tancerka i Zagłada” przywraca ją do dyskursu i na pewno jest książką ważną dla odzyskiwania pamięci. Trzeba przyznać, że autorka nie stosuje żadnej cenzury, mówi wprost i poddaje analizie także takie tematy, jak zbliżenie między twórcami tańca nowoczesnego a faszyzmem. Zaskakująco jednak niekiedy się zatrzymuje, jakby zastanawiała się, czy może sobie pozwolić na interpretację. Gdy pisze o związku Karskiego i Nireńskiej, czytamy nagle: „Myślę, że niszczyli się nawzajem. (…) Małżeństwo okazało się dla obojga pułapką”. Dlaczego? Ten świetny trop podany został w nawiasie i niestety nie znajduje ciągu dalszego, a wydaje się być kluczowy. Z książki można wywnioskować, że Nireńska traktowała swoich mężów przedmiotowo, jako środek do celu lub zasłonę dymną. Ale to już interpretacja czytelnika, bo Kostyrko w tym temacie jest dla swojej bohaterki bardzo wyrozumiała.
Autorka przy książce naprawdę się napracowała: drobiazgowa wręcz kwerenda, sporo ciekawych znalezisk, korzystanie z nieoczywistych materiałów źródłowych i upór przy docieraniu do nich. To robi wrażenie i tym bardziej szkoda, że końcowy efekt jest co najmniej rozczarowujący. Brakuje tu redakcyjnych nożyczek, a chwilami można było po prostu sięgnąć po sekator.
Ale zacznijmy od takich drobnych naiwności, które mnie drażnią w wielu biografiach.
Zupełnie niepotrzebne jest pisanie o tym, że środowisko, w które wżeniły się siostry Poli, „dziś nazwalibyśmy ‘warszawką’’. Podobnie jak uwaga, że artykuły z prasy przedwojennej dzisiaj byłyby traktowane jak „fake newsy”. Myślę, że warto zaufać czytelnikowi, który te wnioski może wyciągnąć sam - w końcu książka Kostyrko skierowana jest raczej do tych znających szersze tło i zainteresowanych tematem. Tutaj też uderzające i łatwe do wychwycenia było sformułowanie „spolszczona żydowska burżuazja” (s. 23), zamiast „spolonizowana” czy “zasymilowana”.
Kostyrko stosuje zabieg, o którym wiele razy pisałem, że jest męczący i zwyczajnie go nie lubię – zadaje dziesiątki pytań, często tylko po to, by na kilku kolejnych stronach opisywać coś, co ma połowiczny związek z bohaterką. Klasyczne dla prac o przedwojennej Warszawie jest pytanie o to, gdzie mogła chodzić nasza bohaterka. I tu można rzucić wyliczanką lokali, wielokrotnie opisywanych (przeważnie na podstawie tych samych źródeł). „Do którego kina chodziła?” i mamy akapit o kinach. „Czy oglądała pierwsze polskie melodramaty?” i znowu akapit „sam się pisze”... Co zabawne, w kolejnym Kostyrko przytacza Jana Jagielskiego, który nie wierzy w to, że „panna z zamożnego żydowskiego domu chodziła w latach dwudziestych do kina”. To po co była ta historyjka?
Takie wyliczenia, samoistnie pączkujące powiązania sprawiają, że tracimy z oczu bohaterkę wydarzeń, a tworzone tło niepotrzebnie się rozrasta. „Nirensteinowie mieszkali bowiem w miejscu szczególnym – tuż obok Wielkiej Synagogi” - pisze Kostyrko. I teraz dostajemy, po kolei: opis synagogi, opis ulicy Tłomackie, wyliczankę kawiarni i lokali usługowych w pobliżu, aż dochodzimy do Nalewek, historii o tym, jak przesiadywano w ogrodzie Krasińskich, a kończymy – o zgrozo! – na Korczaku i „jego” dzieciach. Ten pięciostronicowy passus zamyka autorka pytaniem: „Do którego ogrodu chodziła w dzieciństwie Pola?”. Nic nam to o bohaterce nie mówi, o jej rodzinie także, a rozbija narrację, w którą powoli się wczuwamy, i sprawia jedynie wrażenie ozdobnika.
Problem pojawia się w momencie, gdy ozdobników jest zdecydowanie za dużo. Jak w rozdziale piątym „Florencja i faszyzm”, w którym Pola pojawia się tylko na chwilę w ostatnim akapicie: „zanim wyjechała do Wiednia, odbyła jeszcze trzy krótkie podróże”. Do Wenecji i Rzymu (nie wiemy, w jakim kierunku odbyła się trzecia podróż, możliwe że właśnie o Florencję chodzi?). Czternaście stron całkiem ciekawego opisu sytuacji osób homoseksualnych we Florencji, sporo informacji o szkołach tańca, ale co to wszystko ma wspólnego z Nireńską? Była tam, mogła to obserwować, może czuła się zagrożona? Ale Kostyrko nie umieszcza swojej bohaterki w tym tyglu, zostawia nas jedynie z reporterskim obrazkiem.
Podobnych wycieczek są w “Tancerce i Zagładzie” dziesiątki. Gdy tylko Pola poznaje kogoś, Kostyrko raczy nas biografią tej osoby. I nie żeby one były nieciekawe, ale idzie to mniej więcej tak: pół strony o Nireńskiej – spotkanie – biografia (kolejnej postaci) na kilka akapitów. Psuje to tempo biografii, strukturalnie jest monotonne, nazbyt prasowo-publicystyczne, trochę jak z leksykonu i na pewno nie buduje napięcia wewnątrz książki.
Wystarczy zapytać: „Kim był Jan Śliwiński” i już daje to szansę na napisanie kolejnych pięciu stron… To, z czym zderza czytelnika Weronika Kostyrko, to dobrze zrobione biografie, ale sprawdzające się w roli osobnych artykułów, nie części biografii. Zresztą za każdym razem są one wyraźnie strukturalnie oddzielone od narracji o samej bohaterce. Po trzystu stronach lektury w duchu modliłem się do Boga, którego nie ma o to, i to modliłem się nad wyraz gorliwie, by bohaterka już nikogo nowego na swojej drodze nie spotkała. Bo ja, Szot, naprawdę chciałem poznać Polę, a nie wszystkich jej towarzyszy i towarzyszki przynajmniej do pokolenia wstecz. Można naturalnie ten zarzut odeprzeć twierdząc, że bez tych opisów ciężko wejść w naturę relacji Nireńskiej, ale Kostyrko potrafi je świetnie opisać bez odwoływania się do wcześniejszych ustaleń.
Zbyt czasem radykalne i uzasadnione jedynie atrakcyjnością materiału są przeskoki czasowe – gdy Nireńska jest na balu, autorka pisze, że dziesięć lat później podobny wieczór opisał Tuwim. I cytuje, a jakże, „Bal w operze”. Wiedząc, że poeta uczynił bal metaforą życia już w innych czasach, trudno – poza potrzebą ornamentu – uzasadnić użycie tego zestawienia. I tak dzieje się w książce Kostyrko kilkakrotnie. Jak w wycieczce od Nirensteinów po Korczaka.
***
A teraz mój zarzut największy. Dotyczy kwestii niewykorzystania tematu homoseksualizmu w przedwojennej Polsce. O ile Kostyrko sprawnie opisuje sytuację osób nieheteronormatywnych w innych krajach, to niewiele dowiadujemy się od niej o Polsce. Autorka powtarza utarty mit, że za homoseksualistami ujmowali się jedynie Boy z Krzywicką. Te głosy - niestety - od wielu lat się pojawiają w publicystyce, wystarczy jednak zerknąć na obrady komisji kodyfikacyjnej tworzącej nowy kodeks karny, by zobaczyć, że równy - o ile nie większy - wpływ na zmiany dyskursu mieli lekarze i prawnicy. Sporo publikowali, a przemiana dyskursu z „grzechu” na „chorobę” i dalej w kierunku akceptacji i tolerancji zaczęła się znacznie wcześniej.
Jeszcze gorzej jest, gdy po głowie dostajemy takim akapitem:
„W Europie lat dwudziestych miłość homoseksualna należała do kanonu ‘bycia modern’ jako jeszcze jedno wyzwanie rzucone mieszczańskiej publice”. No... To jednak jest kuriozum! Po pierwsze, autorka powiela stereotyp, że homoseksualistami byli tylko ludzie „z towarzystwa”, uprzywilejowani, którzy rzeczywiście w niektórych (i nielicznych) kręgach mogli czynić ze swojej postawy miłosnej manifestację. A co ze zdecydowaną większością osób homoseksualnych? Z tymi, którzy do “towarzystwa” nie należeli? Takie sformułowanie jest nie tylko nieuzasadnione, ale też wskazuje na brak refleksji nad prawdziwą sytuacją samej bohaterki. Kostyrko, mimo ukazywania jej w wielu kontekstach, niewiele “wyciska” z tematu lesbijskiego – same lektury Nireńskiej, o których pisze - jak Hesse czy Wilde - nie zostały tu sproblematyzowane, ani słowem nie wspomina autorka o obrazie lesbijek, a tym bardziej osób biseksualnych w ówczesnym społeczeństwie. Podobnie jest, gdy pisze o nazistowskich Niemczech, zdaje się bagatelizuje sytuacje lesbijek (skoro paragraf 175 nie dotyczył kobiet), a omówienie jednak bez odwoływania się do chyba najważniejszego źródła na ten temat, czyli ustaleń Claudii Schoppman (“Czas maskowania: o sytuacji lesbijek w narodowym socjalizmie” w tłum J. Ostrowskiej) to jednak spora przykrość.
Nireńska mogła czuć się podwójnie wykluczona i wchodzić w relacje z mężczyznami również i z tego powodu. Kostyrko zdaje się, że dokonała wyabstrahowania postaci swojej bohaterki z niepotrzebnego towarzystwa – nie znajdziecie u niej innych podobnych postaci z polskiej kultury. Jak Nireńska odczuwała swoją odmienność, dlaczego jako dziecko czyta „Portret Doriana Greya”, jaką wiedzę o sobie przed wojną mogła mieć dziewczynka dorastająca w żydowskiej rodzinie? A co pan Freud mówił i czy mogła o tym wiedzieć? Po wojnie w swojej bibliotece będzie miała „dwie monografie Safony”. Można to było dla choćby literackich efektów wykorzystać. I to są pytania, które warto było zadać. Ale zamiast nich mamy jedynie kwantyfikator, który budzi mój zdecydowany sprzeciw.
Nie jestem specjalistą od tańca, ale z książki Kostyrko dowiedziałem się tylko o ludziach, którzy zawodowo byli blisko bohaterki “Tancerki i Zagłady”. A co z innymi tancerzami? Był może ktoś podobny do niej? Jak wyglądało życie artystów - wiecznych tułaczy? Jakie były szkoły i spory? Rozumiem potrzebę skierowania światła wyłącznie na Nireńską, ale skoro w książce pojawiają się ogromne liczby dodatkowych opisów, biogramów i wyjaśnień, warto było chyba szerzej spojrzeć właśnie na sytuację ludzi podobnych do głównej bohaterki? Zwłaszcza, że nie brakowało tam postaci homo- czy biseksualnych.
Przyjrzyjmy się też takiemu fragmentowi: „Szukanie śladów Franki to błądzenie w ciemnościach. Nie znalazłam nigdzie jej zdjęcia, wierzę więc na słowo, że była piękna”. Czy gdyby jednak okazała się brzydka, to Kostyrko by nas o tym powiadomiła? Rozumiem, że biografka weryfikuje informacje, ale akurat ta należy do kategorii “nie do zweryfikowania”.
***
Brakuje tu czasem dystansu, może to by uratowało autorkę przed ciągami niepotrzebnych wyliczeń, fałszywie tylko budujących „atmosferę”, „tło” i „klimat”. Na kilku stronach opisuje antyżydowskie rozruchy w Warszawie w 1923 roku, znajduje listę ofiar i..? „To długa lista i pewnie powinnam ją tutaj skrócić. Urodziłam się jednak w Warszawie, wychowałam na Muranowie (…) Nie potrafię podjąć decyzji: które nazwisko mam wyciąć z tej listy, którego pobitego Żyda?”. To jest zagranie emocjonalne – trzeba walczyć o pamięć ofiar, a więc biograf nie decyduje się na skrócenie listy. A gdyby tak za każdym razem robić? Czemu w innych przypadkach Kostyrko nie przepisuje całych dokumentów, czemu wielu innych autorów książek o Holokauście jednak decyduje się na skróty? Czy cały ten zabieg mówi nam coś o Poli Nireńskiej? Raczej niewiele. A to pięć kolejnych stron tekstu.
Z chaosu całości tekstu wyławiam Nireńską i ja, czytelnik, sam muszę tu pracować jak redaktor, by to, co fascynujące, niezwykłe, poruszające i mocne, nie zgubiło się w nadmiarze i mocno prasowym, zapisanym w jednym rejestrze stylu. Bo, przyznaję, jest w tej książce moc.
To w jakimś sensie przekleństwo każdego biografa czy biografki, że wiedząc, iż przejechał tysiące kilometrów w celu zdobycia informacji i nie uzyskał na miejscu za wiele, musi to jednak jakoś wykorzystać. Że godziny siedzenia w archiwum muszą się w książce znaleźć. Wiem o tym doskonale na własnym przykładzie jak i o tym, że po to mam innych czytających, by właśnie te momenty dostrzegli i brutalnie je przed publikacją usunęli. Doświadczenie to bywa bolesne, ale zyskują na tym wspólnie dzieło i czytelnik. Gdyby choć jeszcze Kostyrko “ubrała” opowieść o Nireńskiej w intelektualny esej o sztuce i czasach totalitaryzmu… Może wówczas udałoby się pomieścić więcej tych biogramów. A tak, w typowo biograficznej manierze efekt końcowy, jest mniej niż zadowalający.
Dodam, że tradycyjnie (a jest to polska smutna tradycja) w książce Kostyrko brakuje indeksu. Utrudnia to bardzo poruszanie się po “Tancerce i Zagładzie”. W sposób znaczny okrojono też bibliografię, bo z całości tekstu wynika, że autorka korzystała ze znacznie większej liczby źródeł niż można to odnaleźć w spisie. Trochę szkoda, bo to zawsze przydatna informacja dla tych, którzy poszukują…
Co sądzę o materiałach fotograficznych zamieszczanych na błyszczących wkładkach na końcu książki? Mamy rok 2019 i to mi się dobrze nie kojarzy. Ale też wiem, że Czerwone i Czarne wydaje swoje książki dość brzydko i oto kolejny dowód.
***
Pisanie krytycznych recenzji jest zadaniem niewdzięcznym, o czym już tu niejeden raz wspominałem. Ludzie się obrażają, autorzy denerwują, rodziny złorzeczą. To zrozumiałe, książka prawie zawsze (to stwierdzenie negocjuję sam ze sobą) jest efektem wieloletniej pracy, a negatywna recenzja czy uwaga mogą okazać się bolesne. Warto jednak ten ból zachowywać dla siebie. Publiczne okazywanie go, podobnie jak i publiczne wywieszanie listów gończych za recenzentami, bywa widowiskiem żenującym. Mam za sobą już kilka takich sytuacji i obrastam łuską odporności. Jestem też z natury osobą, która nie zwykła angażować się w debaty publiczne i przeszkadzać innym w kompromitowaniu się. Jednak z “Tancerką i Zagładą” było inaczej, to przypadek dość szczególny. Po wskazaniu autorce błędu w książce i napisaniu, że nie było redakcji (no była, choć nie pod nazwiskiem, a jaka, to już napisałem powyżej) zorientowałem się prawie natychmiast, że krokiem tym doprowadziłem ją do pewnej smutnej pasji, do której dodatkowo zaangażowała swoich bliskich i przybocznych. (Cóż, ja szybko dowiaduję się w takich momentach, kto jest czyim mężem czy partnerem - choć w ogóle nie chciałbym tych informacji przyswajać). Nie żebym nie miał „swoich ludzi” w odpowiednich momentach fejsbukowych narracji, ale - na przykład - nagminne wypominanie mi, że już minęło X dni od obietnicy recenzji, żądanie przeproszenia autorki, wulgarne obrażanie moich przyjaciół (bez reakcji autorki) i stosowanie mojego ukochanego zabiegu internetowej “podpierdolki”, czyli pisaniu o mnie z tagowaniem we wpisach moich pracodawców, a także kilka innych stalkerskich zabiegów odrobinę mnie z życiowej równowagi w ostatnich czasach wyprowadziło. Wszystko to, o czym tu wspominam, składa się jednak na smutny obraz niektórych osób. Co jednak ważniejsze, jest kolejnym fragmentem odpowiedzi na zadawane niekiedy pytanie: “Czemu w Polsce jest tak niewiele krytycznych recenzji książek?”. Bo na co to komu? Czy jest przyjemnością, gdy twoje nazwisko pojawia się w kolejnych rozmowach towarzyskich? Raczej nie jest. Ileż to osób związanych z literaturą pytało mnie w ostatnich tygodniach: “O co w ogóle chodzi z tą Kostyrko?”! Ile razy musiałem odpowiadać, że nie jest to temat, na który chciałbym się jakoś obszernie wypowiadać, bo ja jednak chętnie o książce, a nie o autorce i kilku osobach wyraźnie jej bliskich.
Zatem - dlatego nie ma krytyki, bo można się bać, czuć zastraszanym, stalkowanym, poniżanym, obrażanym, a do tego rykoszetem i to w chamski sposób dostaje się bliskim i przyjaciołom. Od bliskich i przyjaciół poruszonej autorki czy autora. Szkoda tylko, że takie zachowania nie dyskwalifikują i nie kompromitują ich sprawców, a odbijają się na kimś, kto po prostu odważa się pisać to, co sądzi. O książce, nie o jej autorce. I nie o mężu czy przyjaciołach autorki.
O „Tancerce i Zagładzie” myślę całkiem miło, bo jest w niej ładunek, który mógłby wybuchnąć. A tak emocji dostarczyli mi przede wszystkim inni. Słabe to zastępstwo. Nieudane. A skoro już mowa o emocjach - ponoć od tego jest literatura. I to na niej radziłbym się skupić w przyszłości.
Weronika
16.08.2020 00:12
W odróżnieniu od wcześniejszej o trzy miesiące wrzutki na FB, to jest merytoryczna recenzja, i można z nią polemizować - czego mi nie wypada robić. Powiem więc tylko, że „kilka literówek” - bliżej nieokreślonych - na 424 stronach biografi nie uzasadnia wcześniejszej opinii o „wyjątkowo niechlujnej korekcie”, a zarzut braku skrótów przy jednoczesnym wołaniu o rozwinięcie wielu pobocznych wątków - opinii o „braku jakiejkolwiek redakcji”. Rozumiem, że recenzent wolałby przeczytać więcej o sytuacji homoseksualistów w przedwojennej Polsce, dla mnie jednak (i dla moich redaktorów) ciekawszy był - nie dostrzeżony przez niego - wątek o udziale Karskiego w pracach MSZ nad wyrzuceniem polskich Żydów na Madagaskar. Co do reszty argumentów merytorycznych, niech się wypowiedzą inni. Stanowczo jednak zaprzeczam, że kogokolwiek angażowałam do obrony mojej książki i prześladowania recenzenta. Piotr Pazinski, Justyna Dąbrowska, Marek Radziwon, Joanna Kuciel-Frydryszak, Wojtek Krzyżaniak, Jacek Rakowiecki oraz mój mąż Jacek Ziemiński zaangażowali się sami. Jestem im za to wdzięczna.