Pauza, Łukasz Buchalski, Ottessa Moshfegh

Ottessa Moshfegh, "Mój rok relaksu i odpoczynku”

Zmęczyłem “Mój rok relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh i dobrnąłem do zakończenia mocno nieusatysfakcjonowany. Opowieść o pogrążonej w depresji młodej Amerykance, która podjęła się próby przespania życia ma świetne literacko momenty, dzieje się tu sporo na poziomie języka (tłum. Łukasz Buchalski), jest komizm, który w zderzeniu z samotnością i smutkiem głównej bohaterki daje odpowiednie efekty w mózgu czytelnika, ale zdaje się być książka Moshfegh udanym powtórzeniem tego, co w literaturze od dawna już obecne - ironicznych opowieści o depresji, braniu psychotropów i poczuciu osamotnienia w wielkim mieście. Jakbym czytał ćwiczenia choćby z Wallace’a czy Houellebecqa.

Główna bohaterka-narratorka jest młoda, zamożna, skończyła dobry uniwersytet, pracowała w galerii sztuki i próbowała dostosować się do społecznych wymogów. Do czasu gdy podjęła decyzję o wycofaniu się z niego, zahibernowaniu we własnym mieszkaniu w Nowym Jorku i ograniczeniu kontaktów społecznych do pochodzących z Egiptu pracowników sklepu całodobowego, przyjaciółki Revy i psychiatrów. Jest tu sporo ironii i humoru, kolejne wizyty u psychiatry, która zdaje się ma większe problemy ze sobą niż główna bohaterka, czy ironiczny obraz nowojorskiej klasy średniej wciągają dzięki dowcipowi i celności obserwacji. Podobnie jak bezpośrednia wiwisekcja własnej postaci. Jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że “Mój rok relaksu i odpoczynku” jest książką napisaną w jednym rejestrze, dość przewidywalną i w pewnym momencie nużącą.

Zdaje się, że lubimy czytać o klasie, która powinna mieć bezproblemowe życie, a jednak wpada w depresję, czuje sztuczność relacji zawodowo-prywatnych, decyduje się na radykalne kroki. Do tego krytyczno-ironiczne spojrzenie na psychiatrie i farmakoterapie, które coraz częściej pojawia się też w polskiej prozie. Atrakcyjne wydaje się być podglądanie takiego życia i Moshfegh trafnie umieszcza tu wszystkie oczekiwane po takiej literaturze elementy. Ale nie mogę się uwolnić od myśli, że niewiele nowego tu powiedziano, że wszystko to już gdzieś czytałem, a autorka tylko sprawnie kompiluje, zasłaniając się przed dramatem ironią i dowcipem. W pewnym momencie zdaje się, że autorce zabrakło już opowieści, a zakończenie i jego symbolika wydały mi się przesadnie nachalne. Męczyłem się czytając i nie było to zmęczenie wywołane opisanym dramatem bohaterki, a nadmiernym rozbudowaniem dość prostej de facto sytuacji i nieumiejętnością stworzenia dzieła uniwersalnego. Przez całą lekturę drażniło mnie też to, że czytam o uprzywilejowanej białej kobiecie, którą zwyczajnie stać na na taką hibernację.

W blurbie Małgorzata Halber pisze, że “marzenie o wypisaniu się z życia jest zjawiskiem powszechnym”. Też mi się wydaje, że jest to książka o marzeniach, podobnie jak pisane są książki o aspiracjach klasy średniej do sukcesu zawodowego, spełnienia erotycznego czy romantycznego, tak samo zaczęły powstawać książki o estetycznej, średnioklasowej depresji przeżywanej w ładnym otoczeniu, drogim apartamencie i nieprzesadnie ograniczonym dostępie do kasy. Myślę, że książka Moshfegh to właśnie taka opowieść - skrojona na zapotrzebowania aspiracyjne, a dramat w niej przedstawiony jest estetyczny i niedrażniący zbyt wielu receptorów. Mnie to nie wzięło.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Kto ocalił Izabelę Czajkę-Stachowicz?