Znak, Mirosław Tryczyk

[RECENZJA] Mirosław Tryczyk, "Drzazga. Kłamstwa silniejsze niż śmierć"

Oczywistym jest, że lektura “Drzazgi” Mirosława Tryczyka jest trudna, bo opowieść o tym jak Polacy mordowali Żydów w czasie II wojny światowej nie może być łatwa i przyjemna, ale mimo wagi tematu i emocjonalnego do niego stosunku, warto się książce przyjrzeć na chłodno. A chłodu wobec tej opowieści we mnie sporo.

Tryczyk, który jak sam opowiada, jest wnukiem człowieka, który podobnie jak jego sąsiedzi brał udział w mordowaniu Żydów, szuka podobnych sobie - ludzi żyjących z ciężarem bycia potomkami morderców. Gdyby tylko na tej współczesnej opowieści skupił się autor, to byłoby to ciekawe uzupełnienie narracji, o której czytamy od kilkunastu lat. Tryczyk sięga jednak po dokumenty, rekonstruuje historię i ze szczegółami relacjonuje przebieg wydarzeń sprzed już prawie osiemdziesięciu lat. To oczywiście cenne dokumentalnie, gdyby nie fakt, że autor konstruuje wokół siebie aurę wyjątkowości i bycia jedynym sprawiedliwym, która sprawia, że choć książka w efekcie jest - jak się przyjęło pisać o każdej książce poświęconej temu, że człowiek jest zły - “wstrząsająca”, to wydaje mi się być też sporym nadużyciem.

Książka wypełniona jest zeznaniami z IPN-u, uzupełnionymi o wizyty reportera na podlaskich wsiach, podczas których rozpytuje o przeszłość zarówno szukając bezpośrednich świadków wydarzeń, jak i konfrontując z dokumentami i historyczną prawdą ich potomków i potomkinie. Trochę zaskakujące są rezultaty tych rozmów - wbrew pewnej tezie, okazuje się, że całkiem sporo rozmówców chętnie z Tryczykiem rozmawia, pokazuje mu miejsca, gdzie mordowano czy zakopywano ofiary, wskazuje winnych i opowiada o tym, co się działo później, gdy terrorem “swoich” zajęli się “sąsiedzi”. Jest coś w opisach Tryczyka, co mnie niepokoi - jego opis wsi jest mocno etnograficzny, trochę paternalistyczny. Autor z pewnym zamiłowaniem podkreśla zacofanie wsi, jej oddalenie od “cywilizowanego” centrum, z którego przyjechał. Centrum, które ustanawia sposoby opowiadania, konstruowania narracji. To w centrum, w Warszawie przeważnie mieszkają sprawiedliwi szukający dzisiaj odpowiedzi na ważne dla autora pytania. Wieś w książce Tryczyka przedstawiana jest kolonialnie, jako miejsce, do którego trzeba się “przedzierać”, gdzie trzeba podkreślić ubogość chat, wszechobecne błoto przez które się “brnie”. To nie jest mocny zarzut, bo trudno o inny opis tego świata, ale mógł się Tryczyk bardziej wysilić i nie tworzyć tak banalnej opozycji centrum-peryferia, na której buduje emocjonalną opowieść o sobie samym.

Tryczyk nie zadaje sobie pytania o to, czy jego rozmówcy przypadkiem nie są już “wytrenowani” w odpowiedzi na pytania warszawskich dziennikarzy czy badaczy. Przyjeżdża w miejsca, gdzie od kilkunastu lat zaglądają ludzie piszący o “żydowskich sprawach” i musi mieć świadomość i wiedzę, że wielu z jego rozmówców wielokrotnie wypowiadało się na t tematy. Autor “Miast śmierci” jednak konstruuje opowieść na wzór pierwszych kolonizatorów, z rzadka tylko wspominając, że nie jest pierwszym odkrywcą, że nie jest pierwszym, który podejmuje “trudne tematy”. To fantastycznie działa w książce - otrzymujemy opowieść, z której wnioskować, że to Mirosław Tryczyk jest najważniejszy, jako odkrywca, bohater, dziennikarz, sprawiedliwy wołający o upamiętnienie żydowskiej (nie)obecności. Pominięcie roli choćby Grossa czy Bikont, ale też pomniejszenie roli kolejnych osób zajmujących się tym tematem ma na celu zbudowanie własnej wyjątkowości i czytam je jako gest mocno narcystyczny. Jedna z historii - morderstwo Żydówek w Szczucinie - oparta jest na reportażu Marcina Kąckiego, o czym dowiadujemy się z jednego zdania na końcu rozdziału. Podobnie jak historie, które odnalazła Anna Bikont, opowieść o morderstwie w Szczuczynie może komuś mniej obeznanemu z literaturą wydać się odkryciem Tryczyka. To są nadużycia, które należy krytykować niezależnie od oczywistej, zwłaszcza emocjonalnej siły tej książki.

Wyposażony w setki cytatów z zeznań w procesach, które mordercom Żydów wytaczano po wojnie, czy w śledztwach z XXI wieku Tryczyk niewiele miejsca zostawia na własne poszukiwania. Gdyby z “Drzazg” spróbować usunąć wszystko, co jest cytatem i zapożyczeniem okaże się, że jest to całkiem ciekawa opowieść o współczesności, lękach i potrzebie prawdy. I jako taką opowieść bardzo bym “Drzazgi” chwalił, ale jako prosto skonstruowany, wcale nie jakoś odkrywczy, wręcz żerujący na pracy innych ludzi zlepek wstrząsających historii sprawia, że z każdą minutą myślenia o tej książce tracę do niej całkiem ciepłe uczucia, które miałem na początku lektury.

“Drzazga” prowokuje do wielu pytań o konstruowanie opowieści z perspektywy wyedukowanego Centrum, z perspektywy ludzi, którzy wpadają na wieś i mówią - a teraz macie myśleć tak jak my, upamiętniać tak, jak my wam powiemy, macie wpuszczać nasze ekipy telewizyjne do swoich mieszkań, macie pokazywać nam piwnice, w których wasi przodkowie mordowali Żydów. Gdy nieoświeceni wieśniacy odmawiają, pokazując reporterowi granice, których nie chcą przekroczyć, dla Tryczyka jest to dowód na dalsze zakłamywanie historii. To nie jest postawa mająca na celu zrozumienie drugiego człowieka. To, co sprawia, że pomiędzy “Drzazgą” a “Płuczkami” jest wręcz przepaść, to właśnie empatia - Reszka w swojej książce spokojnie czeka na to, co mu opowiedzą jego bohaterowie, Tryczyk ma postawę działacza, który domaga się wszystkiego od razu, widząc tylko jedną poprawną odpowiedź. Gdy się zna z góry odpowiedzi, na pytania których się szuka niewiele jest miejsca dla rozmówców, a traktowani są oni przedmiotowo, jak przewidywany zbiór obrazkow. Szkoda, że Tryczyk nie zajął się wyłącznie współczesnością, tematowi pokolenia, które przechowuje traumę rodziców i próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania jak z tym żyć, co teraz zrobić. Gdyby autor zostawił na boku archiwa, wyszedł z roli “pana z ŻiHu”, którą to rolę z lubością podkreśla w swojej książce, z pewnością to pisanie by wiele na tym zyskało.

Tak, przypominanie jest ważne, ale sam temat nie usprawiedliwia pisania książek, które są etycznie wątpliwe, które powtarzają schematy i idą po najmniejszej linii oporu. Tworzy się nowy sposób pisania o polskiej przeszłości - epatujący okropnościami, zbrodniami, jakby kolejne opisanie tego jak mordowano coś w nas miało zmienić. Książka Tryczyka wciąż pozostaje ciekawym podsumowaniem dotychczasowych ustaleń, pozostawia nas z kilkoma refleksjami i nowymi historiami, ale w jakimś stopniu żeruje na naturalnej dla nas potrzebie “strasznego hororu”, który ma mieć charakter katarktyczny. “Drzazgi” budzą wiele moich wątpliwości i to nie w tych miejscach, w których chciałbym je mieć.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Wakacyjne morze Zofii Posmysz