Wielka Litera, Bohdan Maliborski, Elizabeth Strout
Elizabeth Strout, "Mam na imię Lucy"
“Ja przepraszam Państwa najmocniej za zgrzytanie zębami” śpiewała Nosowska kilkanaście lat temu. Takie cichutkie zgrzytanie zębami pojawiało się u mnie podczas lektury “Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout (tłum. Bohdan Maliborski), która to książka jest doskonałym przykładem na to, że rankingi rankingami a gust własny mieć trzeba.
Niestety czytałem omawianą tu powieść przez 5 godzin rozłożonych na 4 dni, w tym dwukrotnie zasypiając i kilka razy odpływając od niej myślami w kierunkach odległych i dowolnych. “Mam na imię Lucy” to świetnie wypromowany produkt, który z pewnością ma wyznawców i wyznawczynie ale piszący te słowa zdecydowanie się do nich nie zalicza.
Jest zatem tak: Lucy leży na szpitalnym łóżku, koło którego pojawia się jej matka (i zostaje na kilka dni) a to niespodziewane dla naszej bohaterki i narratorki spotkanie sprawia, że panie zaczynają rozmawiać o swojej rodzinie i relacjach w niej panujących. Do tego dochodzą opowieści samej Lucy o swoim życiu, które nie jest wyjątkowe ani jakoś szczególnie ciekawe. Siła powieści Strout miała właśnie tkwić w tej niespieszności, powolności rozważań i dość minimalistycznej oprawie językowej. Niestety zamieniona została w zwyczajny banał. Tam gdzie można było napisać mocną opowieść o miłości i nienawiści dostałem nudną relację z życia niezbyt ciekawej głównej bohaterki. Najciekawsze są fragmenty, w których Lucy Barton, parająca się pisarstwem, wspomina swoje spotkania z Sarah Payne, słynną pisarką, na której warsztaty bohaterka książki Strout chodziła. Te autoreferencyjne fragmenty mają swój urok, że tak powiem, techniczny. Poza tym miałem wrażenie, jakby ktoś próbował napisać książkę na miarę Barnesa czy Rotha i mu to nie wyszło.
Historia Lucy to trochę współczesna bajka o Kopciuszku - od biedoty bez telewizora po mieszkanie w Nowym Jorku, co wielokrotnie jest w książce podkreślone. “Mam na imię Lucy” to bardzo wielkomiejska książka, której nadrzędnym celem jest przypasowanie się gustom mieszczańskiej średniej klasy, nienadwyrężenie jej intelektualnie ale i sprzedanie produktu mówiącego “jestem ambitną alternatywą dla Bridget Jones”. Osobiście z przyjemnością wspominam lekturę Bridget (nie żebym coś pamiętał z treści, aż tak zdeterminowany nie byłem), a książka Strout nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Czytałem ją niewiele po lekturze Fiedorczuk, Shalev, Rudan (i “Niskich łąk” Siemiona, ale to chyba się nie liczy) i każda z wymienionych pań napisała książki ciekawsze i bardziej mnie przyciągające. W zestawieniu dziennikarzy i dziennikarek magazynu “Książki” “Mam na imię Lucy” zajęło zaszczytne pierwsze miejsce. I to doskonale pokazuje, że literatura to nie są zawody lekkoatletyczne a coś na kształt tańca artystycznego na lodzie ocenianego przez niewidomych sędziów. Wszyscy możemy się mylić, choć czasem jak przy Nike dla Bronki Nowickiej można się zdziwić dlaczego mylimy się też grupowo, cóż - bywają i nieudane orgie. W przypadku “Mam na imię Lucy” moje rozczarowanie i zawód są spore, bo miałem i oczekiwania i nadzieję, że ostatnia książka, którą przeczytam w mijającym roku będzie wybitna. Gdzieś tam miałem nadzieję, że będzie jak z Barnesem w poprzednim roku ("Wymiary życia"), który mnie wgniótł w fotel. Tu w fotel też mnie wgniotło. Niestety zasnąłem.
Skomentuj posta