Prószyński i S-ka, Katarzyna Puzyńska

Katarzyna Puzyńska, "Policjanci w boju", czyli o redakcji wywiadu

Wstyd.

To po prostu wstyd dla wydawnictwa, że wypuszcza książki tak beznadziejnie zredagowane, w których korekta chodzi po górach albo przesypia czas pracy, bo ciężko uznać, że książkę Katarzyny Puzyńskiej, “Policjanci w boju” ktoś w ogóle redagował lub że robiła to osoba, która kiedykolwiek przygotowywała do druku ostateczną wersję wywiadu.

To, co przeczytałem w książce wydanej przez mojego byłego pracodawcę (od razu zaznaczę), jest przykładem porażającej wręcz nonszalancji redaktorskiej, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Od strony redaktorskiego opracowania są to wywiady na poziomie słabej gazetki szkolnej.

Katarzyna Puzyńska, autorka kryminałów, od jakiegoś czasu robi też wywiady z policjantami i ich rodzinami - o pracy i życiu codziennym naszych służb mundurowych. I są to całkiem przyzwoite rozmowy - ich treść jest ciekawa, Puzyńskiej udaje się wydobyć naprawdę interesujące zeznania i wyznania, a jej bohaterowie są - na ile oczywiście mogą - szczerzy. Ale nie jest Puzyńska ani dziennikarką, która przeprowadziła setki wywiadów, a to trudny gatunek literacki, nie jest też redaktorką czy korektorką.

Jeśli już wydawca dostaje taki tekst, który nie jest dobrze obrobiony, w którym zdania skrzeczą jakby ludzie podczas rozmów je wykrzykiwali, a co trzecie nie jest napisane poprawnie po polsku (nawet przy uznaniu i zapisaniu swady wypowiedzi rozmówcy czy charakterystycznych dla niego cech leksykalnych I składniowych), gdzie roi się wręcz od błędów składniowych, językowych, czy syntaktycznych, to jego obowiązkiem jest taki proces wydawniczy, by na końcu książka Puzyńskiej brzmiała jakby robiła te wywiady Bożena Aksamit. No, może bez przesady, ale zawsze warto wysoko zmierzać.

To, co dostajemy w “Policjantach”, a czytałem tylko trzeci tom, więc tym bardziej jestem przerażony i zdumiony, wystawia autorkę na śmieszność w oczach czytelnika wyrobionego i jest winą tego, co się z tymi wywiadami dalej zadziało, a nie samej autorki. Sporo tu mocnych słów, zatem czas na konkretne przykłady. Dodam, że redakcją wywiadów zajmuję się od czasu do czasu zawodowo i uważam ten gatunek za jeden z najcięższych do redakcji i jeden z najmniej skodyfikowanych, ale możemy spróbować na kilku przykładach rozważyć problem, nad którymi nawet przez chwilę nie zastanowiła się redaktorka książki Puzyńskiej.

Już pierwsze pytanie w książce Puzyńskiej budzi wątpliwości:

“Minęło już trochę czasu. Doszłaś do siebie? Czy w ogóle się da?” [po “czasu” mamy przypis: Rozmowa odbyła się niecałe dwa lata po śmierci TU NAZWISKO]

Nie jestem miłośnikiem przypisów w wywiadzie, prawie zawsze można okoliczności czasu i miejsca wpleść w narrację, ułatwia to płynność. Można zacząć od wstępu i napisać: “Z XYZ rozmawiam w jej domu dwa miesiące po tragicznej śmierci [TU NAZWISKO]”. Można też wpleść to w pytanie: “Od śmierci Twojego męża minęły już dwa lata”, skoro i tak zostało użyte określenie czasu - “trochę”. Dla redaktora, który nie śpi, to banalne sprawy. Ale mniejsza o to. Co się “da”? A czemu nie “Czy to w ogóle jest możliwe?” Potoczność języka jest w mowie oczywista, na papierze jednak nieznośnie kłuje w oczy.

Totalną tragedią jest wywiad z “Góralem”, kontrterrorystą, który mówi jak mówi, ale warto wywiad dostosować do tego, żeby czytelnik w ogóle wiedział o czym. Zobaczmy ten fragment:

“Tak cię słucham i tak sobie myślę - jak to wszystko ogarnąć? Tyle się dzieje: strzelanie, ranni. A trzeba zachować spokój”.

Klasyczne podprowadzenie pod opowiedzenie przez bohatera historii, choć to “tak słucham i tak myślę” nie było potrzebne. To, że Puzyńska słucha i myśli to wiemy, bez tego nie dałaby rady robić wywiadu. Znowu mamy przeniesienie nawyku językowego (“oj tak cię słucham i wiesz, tak sobie myślę”) na papier. Góral odpowiada:

“Jest sporo wiedzy, którą człowiek musi nabyć. Dlatego cały czas obóz, obóz, obóz. Bo to tak jest. Jak ja pojadę, na przykład, na paramedykę, to ja za jakiś czas muszę znowu jechać. Bo to jest wszystko ulotne. Kiedy czegoś nie robimy, to ucieka. Dlatego jest cały czas mielenie”.

Tego się nie da obronić, choćby mi ktoś próbował sto razy powtórzyć - no przecież on tak mówił.

Tak! Z tego doskonale zdaję sobie sprawę. I to jest straszne, że w spisanym i zredagowanym wywiadzie ktoś “mówi” tak jak “mówi”. No więc: nie “Bo to tak jest”, bo to nie ma sensu, nie “Jak ja pojadę”, ale “Jak pojadę”, bo że “ja” to my wiemy, bez tego powtórzenia “ja”, nie pojadę-jechać a pojadę-wrócę, czyli:

“Jak pojadę na szkolenie z paramedyki, to za kilka miesięcy muszę na nie wrócić, bo trzeba się doszkalać” (i to jest jeszcze niewygładzone, jeszcze bym to zdanie popieścił z kilka minut, ale nie czas na to).

Albo dostajemy coś takiego:

“Niby mówi się, że natowski. Wycofało się na przykład pociski dum-dum. Bo mówiono, że niehumanitarny, a nie wiem, czy 5,56 nie jest gorszy. Bo tamten ma przynajmniej przewidywalne zachowania. A ten nie. Bo nie ma tak zwanego punktu ciężkości, więc on sobie robi, co chce. Bardzo paskudny kaliber”.

Bo, bo, A, Bo. Czy ja muszę uzasadniać, co jest tu źle zrobione? Ponieważ, gdyż, dlatego że… Polski jest językiem bogatszym i choć pewnie “Góra” tak mówił w emocjach i pędzie, to można nam tego darować. Wywiad prasowy czy książkowy to literackie opracowanie języka mówionego, a nie relacja z tego jak fatalnie mówimy. Policzyłem za pomocą automatu i w książce jest 377 zdań zaczynających się od “Bo”. Litości.

Czasem te powtórzenia mają sens, jak w tej sytuacji:

“Ciągali nas wszędzie. Po komendach – i do Warszawy, i do Wrocławia. I na wszystkie święta, jakie były możliwe. I Wigilie z komendantem, i wszystko. Wszędzie nas ciągali. My tego nie chcieliśmy, bo to było za każdym razem nakładanie takiego uśmiechu. Tylko po to, żeby dać radę tam być. A nie zawsze to się wiązało z fajnymi emocjami”.

Można to było poprawniej napisać, ale widoczne jest tu zdenerwowanie rozmówczyni, rytm da się uzasadnić wyliczeniem, z którym mamy w tej sytuacji do czynienia. Zaczynanie zdania od “A” w wywiadach mi się przeciętnie podoba, ale jest stosowane.

Błędów jest w “Policjantach” mnóstwo. Tak w pytaniach, jak i odpowiedziach. Nawet dość proste przecież stwierdzenie-pytanie Puzyńskiej - “Przeraża mnie, że ktoś coś takiego w ogóle mógł powiedzieć w takiej sytuacji” - jest niestrawne na papierze. Ktoś - coś - w ogóle - w takiej. “Przeraża mnie, że coś takiego mogła powiedzieć osoba znająca waszą sytuację” - podpowiem.

Mógłbym się pastwić nad pracą redaktorki książki Katarzyny Puzyńskiej przez kolejnych kilka tysięcy znaków, bawiąc się tym naprawdę średnio. Nie o to w tym blogu chodzi, nie mam zamiaru nawet złym słowem pisać o autorce, bo wykonała kawał dobrej roboty, ale książka to praca całego zespołu, a to, z czym mamy w “Policjantach” do czynienia, wystawia zespołowi jedną z najniższych ocen. W tej formie, w takim opracowaniu te wywiady nigdy nie powinny się ukazać. No, chyba że ktoś naprawdę chce nam udowodnić - i udowadnia - że nie chodzi o jakość literatury, o dobrą jej redakcję i opracowanie, a sprzedaż. Rynek połknie dzisiaj wszystko, książka ma dobre cele, mówi o ważnych sprawach i w pewien sposób jest wyjątkowa. To nie oznacza, że można ją redagować w przerwach na sen.

Wstyd. Po prostu.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Co leży na zakręcie w pewnej powieści dla dziewcząt?