Wydawnictwo Poznańskie, Agnieszka Rostkowska
Agnieszka Rostkowska, "Wojownicy o szklanych oczach"
“Ne mutlu Türküm diyene” - “jakże szczęśliwy jest ten, kto może się nazywać Turkiem”, mówił Mustafa Kemal Atatürk i przez lata cytat ten pozwalał na zapomnienie o tym, że kemalistowskie reformy przeprowadzane w ekspresowym tempie i bez - jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli - konsultacji społecznych, to nic innego jak przemoc. O tym, jak Turcja - w pewnym stopniu nawet i słusznie - wraca do dawnych czasów, jak szuka swoich źródeł i jakie są tego konsekwencje dla milionów mieszkańców tego kraju, pisze Agnieszka Rostkowska w reportażu, który jest poprawny, co nie jest słowem szczególnie pochlebnym.
To już druga książka będąca - w jakimś stopniu - efektem konkursu Wydawnictwa Poznańskiego na projekt książki reporterskiej. Wydawnictwo daje 15 tysięcy, co jest naprawdę dobrą kasą (choć jak sobie podzielimy przez czas pracy potrzebny…, no ale to już jest patologia w ogóle polskiego rynku książki, że pracujemy za grosze, bo to przecież prestiżowo mieć książkę, a reportaży nikt już prawie nie publikuje, więc wszyscy robią książkę za książką), a autor/ka ma dzięki temu trochę mentalnego luzu i może popracować nad książką. O tyle wstępu, przydługo mi wyszło, ale już przechodzimy do Turcji.
A jeszcz jedno - w porównaniu do nagrodzonego w pierwszej edycji “Kraju dla wszystkich” Wiktorii Michałkiewicz to Rostkowska napisała świetny reportaż.
O czym? To akurat aż zanadto oczywiste - Rostkowska przygląda się najnowszym dziejom Turcji, łącząc sprawnie opowieść o polityce i umacnianiu się pozycji Erdoğana, oraz przekształcaniu niegdyś świeckiego państwa w kraj, gdzie instrumentalnie traktowana religia ma budować nową, narodową tożsamość. Znamy to? Znamy. Nawet rekonstrukcje historyczne robimy dość podobne, choć trzeba przyznać, że Turcy mają większy rozmach i bardziej potrafią zamieszać w popkulturze, o czym przypomina choćby serialowa sułtanka Kösem. Rostkowska pokazuje, że Erdoğan przed zamachem stanu w 2016 roku nie mógł być pewien swojej władzy i budził w społeczeństwie opór, ale doskonale wykorzystany PR-owo pucz dał prezydentowi Turcji legitymację do drastyczniejszych reform, zamykania oponentów w więzieniu, zmuszania ich do ucieczki, zamykania tytułów prasowych i tak dalej.
To jest książka w rodzaju “przebieżka po kraju” za jedyne 40 zeta. Bo będzie tu i Ankara, w której próbowano organizować protesty w obronie ludzi wyrzucanych z pracy za poglądy polityczne i Kurdowie, którzy przeciwstawili się tzw. Państwu Islamskiemu i nic z tego nie mają, bo rządzący Turcję zabrali się za zwalczanie kurdyjskich partii, uznając je za organizacje terrorystyczne. Będzie oczywiście o mieszkańcach Stambułu i samym mieście - gigantycznych projektach mających budować narodową dumę, ale nie mających sensu ekonomicznie i ekologicznie. O protestach na Taksim, o tym co to Tarlabaşı i jak to się stało, że nagle wyburzono prawie całą mieszkalną dzielnicę. O gejach i osobach transpłciowych, o kobietach domagających się informacji o losie swoich dzieci, o szukaniu sprawiedliwości, poczuciu dumy i jedności w kraju, którego jedność jest zadekretowana. Wszystko tu jest przez co “Wojowników o szklanych oczach” czyta się jak ciągnący się bez końca reportaż prasowy, w którym brakuje oddechu i czasem dłuższego pobycia z kimś, przyjrzenia się nie tylko rzeczom ważnym z punktu widzenia polskiego czy “europejskiego” czytelnika, ale właśnie udowodnienie mu, że to co jest nieatrakcyjne, może przyciągnąć uwagę.
Z racji terminu wydania książki niestety zabrakło też opowieści o przekształceniu muzeum Hagia Sophia w meczet, co w symboliczny sposób zakończyło - przynajmniej dla mnie - epokę kemalizmu w Turcji. To zawsze niebezpieczeństwo pisania reportażu współczesnego, że historia może ci zrobić numer.
Rostkowska zna Turcję bardzo dobrze i w przeciwieństwie do Thomas Orchowskiego, którego fatalny reportaż “Rzeź na Tarlabaşı” bardzo państwu odradzam, język oraz miała czas na poznanie tak Stambułu jak i kraju, co czasem skutkuje skrótami, niekoniecznie zrozumiałymi dla czytelników Turcji nieznających. Całe szczęście są w książce mapy pomagające w orientacji w terenie.
Gorzej jest z językiem. Otóż autorka powinna wystrzegać się metaforyki, bo zwyczajnie nie potrafi w upoetycznienie swojej opowieści. Bywają tu wręcz pomysły kuriozalne i zwyczajnie śmieszne. Pisze Rostkowska na przykład: “Cem Yakişkan, już siwiuteńki, nosi w sobie ciepło typowe dla poety”. Ja nawet wśród żywych znam całkiem chłodnych poetów. Absurdalność tego porównania i poetyckiego wstępu do jednego z rozdziałów wzmacnia się gdy okazuje się, że cała opowieść o poezji i poetach nie ma z bohaterem nic wspólnego poza “nastrojem”, bo mowa o przywódcy ultrasów Beşiktasu.
Wstawki o “nieruchomych źrenicach pocisków” czekających na Kurdów, którzy “walczyli, walczyli, walczyli” (od razu zacząłem nucić “Metro”), Taksimie, który “już na etapie projektu nasiąknął symbolizmem” (raczej symboliką) albo o Ankarze, która “powoli dorosła do powierzonej jej misji” można było sobie darować. Problemem tu są proporcje - 95 procent książki Rostkowskiej wypełnia “po bożemu” napisany reportaż prasowo-książkowy, a te 5 procent literackości niestety brzmi sztucznie. To dążenie polskich reportażystów do tych kilku pięknych zdań kończy się niekiedy pokracznie i męczącą. Nie ma co być Hanna Krall.
A teraz czas na inną refleksję, bardziej już na poziomie konstrukcji całego reportażu i sposobu opowiadania o Turcji.
---
2018 rok, Dzień Kobiet. Kadıköy, czyli po azjatyckiej stronie Stambułu. Tysiące kobiet protestuje w obronie swoich praw. Policja otacza tłum, ale nie interweniuje. Co innego na Istiklal, głównej handlowej miejskiej ulicy. Tam protestujące zostają brutalnie zaatakowane przez policję. Byłem tego dnia w Stambule, nic do mnie nie dotarło, kilka godzin później byłem nawet na tej samej ulicy w Kadıköy, nie zauważyłem nic, prasa następnego dnia publikowała na pierwszej stronie wielkie zdjęcie Erdoğana, co jednak sygnalizowało, że coś ważnego musiało się stać. Oczywiście mówił o czymś innym, ale w kraju, gdzie czasowo blokuje się wikipedię i gugla, czyta się też między wierszami.
Do Turcji staram się jeździć co roku, bo kiedyś okazało się, że czuję się tam zaskakująco bezpiecznie i dobrze mi w tym kraju. Ale jestem turystą - zdany na angielski komunikuję się co najwyżej w kwestiach tak ważnych jak zakup baklawy i zupy z soczewicy. W Ankarze przechodziłem obok opisywanego przez Rostkowską Pomnika Praw Człowieka na ulicy Yuksel, który otoczony zasiekami wyglądał absurdalne - przedstawia on bowiem czytającą kobietę, nic co uzasadniałoby wystawienie obok policyjnej warty i blokowanie ruchu na zatłoczonej ulicy.
Mam świadomość tego, że bardzo trudno jest w Turcji uzyskać informacje, wejść w głąb historii i świadomości, umówić się na wywiad czy w ogóle zagadać - ludzie się boją, a im dalej na wschód tym trudniej z językiem - w Kurdystanie najbardziej przydaje się farsi, a mieszkańcy są raczej sceptycznie nastawieni wobec turystów (poza ulicami turystycznymi, gdzie są bardzo mili), dlatego bardzo doceniam to, co Rostkowskiej udało się zrobić, choć może czasem warto było w tej książce nie opisywać wszystkiego i zostawić sobie materiał, dopracować go obszerniej. Ale warto zastanowić się nad jeszcze jedną kwestią.
Gdy w Stambule wchodzi się do niektórych sklepów czy urzędów na ścianie można natknąć się na mapę przedstawiającą Turcję. Im dalej na wschód, tym mniej szczegółową, blednącą, kończącą się tylk obrysem na białej kartce. Bardziej dosadnie nie da się pokazać, co spora część Turków sądzi o Kurdystanie. Warto zatem spróbować odwrócić narrację - podważyć narrację pisaną z pozycji centrum, a tego Rostkowska nie robi. Zaczyna w Stambule, następnie przemieszcza się do Ankary, by pod koniec trafić do Kurdystanu i to tylko tego, który leży blisko Syrii, bo autorka doskonale wie, że zachodniego czytelnika najbardziej będzie interesowało to, o czym już coś wie. Czytelnik nie zażąda od autorki opowieści z Karsu czy Van, bo zwyczajnie kręci go poczytanie znowu o mydle z Aleppo (jest w reportażu), a wspomnienie o Rożawie przypomni mu o tym, jak podpisywał internetową petycję. Reportaż pokazujący światy, o których czytelnik jeszcze nie wie, że chce się dowiedzieć i pokazujący je z perspektywy, której się nie spodziewa jest niestety rzadkością. Dlatego moje rozczarowanie brakiem namysłu Rostkowskiej nad sposobem opowiadania o Turcji nie byłoby jakieś duże, gdyby nie pewien fragment. Pisze autorka o Kurdach w Diyarbakır, że “śmiech mają w oczach”, a ich nogi “same rwą się, by tańczyć skoczny halay!”. Rostkowska pisze, że taniec ten jest tak radosny, bo “w końcu w języku tureckim marzenie i życie różni tylko jedna litera. A nawet mniej niż litera, malutka kreseczka. ‘Hayal’ to marzenie. ‘Hayat’ - życie”.
Kłopot w tym, że Kurdowie mówią po kurdyjsku, a nauki w tym języku zakazuje turecka konstytucja. Ciekawe jak my byśmy się poczuli, gdyby o nas ktoś napisał, że tańczymy radosny taniec i tu padła jakaś rosyjska nazwa, a następnie porównano by go do jakiegoś innego rosyjskiego słowa.
Perspektywa z jakiej piszemy wydajemy mi się w reportażu zagadnieniem bardzo istotnym. Gdyby odwrócić historie opowiadane przez Rostkowską przekonalibyśmy się o tym jak działa centrum i jego przemoc, a tak podążamy drogami przemocy. Warto mieć do tej narracji wątpliwości, bo jest ona powtórzeniem kolonialnego gestu i sama w sobie opowieścią o naszej świadomości. To, że swoją podróż zaczynamy w centrum, bo tak ktoś skonstruował świat, nie znaczy że w książce mamy go tak opowiadać, warto spróbować zacząć na peryferiach i może dzięki temu opowiedzieć coś nowego.
---
Gdybym miał w jednym zdaniu podsumować? To jest przyzwoity reportaż, dobrze zebrane fakty i uporządkowana aż nadto narracja, ale trochę brakuje "Wojownikom…" to bycia czymś więcej niż książką "przyzwoitą".
W tle zdjęcie z albumu towarzyszącego wystawie "Stambuł. Dwa światy, jedno miasto".
Skomentuj posta