Karakter, Marcin Wicha

[RECENZJA] Marcin Wicha, "Kierunek zwiedzania"

Największą ironią losu jest fakt, że książkę Marcina Wichy złożono krojem “Paperback”. Bo spodziewałbym się raczej kroju “Masterpiece”.

---

Harmonia natury uzależniona jest od równowagi przeciwieństw, a naszą planetę kształtują skrajności, które sprowadzają się do linii horyzontalnych. Tak uważali madame Helena Pietrowna Bławatska i matematyk M. H. J. Schoenmaekers. Zapewne tak samo uważał Kazimierz Malewicz, skoro ideał harmonii, możliwość - jak pisał - “przezwyciężenia pozornych sprzeczności świata logiki trójwymiarowej” znalazł w czarnym kwadracie na białym tle. Ale zanim to się stało musiały wyrosnąć buraki. W tłustym błocie czarnoziemu.

I powiedzmy to od razu. Był Polakiem. Encyklopedia podaje: “pochodził z zamieszkałej w Rosji POLSKIEJ KATOLICKIEJ rodziny SZLACHECKIEJ (...) Malewiczowie byli PolakamI (...) Władał biegle polskim (...) ojczystymi (...) także (...) ukraiński (...) deklarował (...) polskie pochodzenie lub narodowość”. O czarnoziemie z którego rodzą się cukrowe buraki, o polskości i sztuce, która może przezwycięża sprzeczności logiki, ale nie jest w stanie wygrać z ciągnikiem historii, pisze Marcin Wicha w “Kierunku zwiedzania”, książce po której lekturze rodzi się wiele pytań, ale jedno z nich jest najważniejsze - kiedy przyjechał tramwaj?

Zadać je mogą jednak tylko ci spośród czytelników i czytelniczek, którzy w tym momentami szalonym spacerze wytrwają do końca i jakby w nagrodę zatrzymają się wraz z narratorem w pewien poniedziałek patrząc na budynek z lat trzydziestych wybudowany w międzynarodowym i ponadczasowym stylu “modernizm skąpstwa”.

Szary dom z płaską twarzą, jak pisze Wicha. Zwyczajny i tak przewidywalny, że zauważalny tylko dla kogoś, kto czegoś szuka. Albo dla kogoś, kto żył wśród peerelowskich osiedli i każdy modernizm, nawet ten najlichszy jest dla niego wart zauważenia. Narrator “Kierunku zwiedzania” dostrzega coś, co ukrywa się przed naszym wzrokiem. Szczegół w pozbawionej detali fasadzie. Mnogi szczegół. Małe otwory wentylacyjne pod oknem.

Tramwaj, na który czeka narrator nie nadjeżdża, za to nadciąga wspomnienie ojca, który “posługiwał się mową obrazkową” i na pytanie o dzieciństwo “zaczynał szkicować plan mieszkania”, czasem też szkic przestrzenny. Podokienna szafka, do której chłodne powietrze wlatywało dzięki niewielkiej dziurze w ścianie, zajmowała ważne miejsce w ojcowskich wspomnieniach. Tak się zatacza historia, czasem po pijaku, dryfując od krawężnika do trawnika, czasem krokiem równym, marszowym, marszobiegiem, biegiem, kłusem, na wspak, wprost na znak. I tak ta książka choć ma kierunek zwiedzania, to czasem nawet w jednym akapicie idzie po kwadracie. Jak w obrazie Doesburga, "Rytm tańca rosyjskiego" (365 dni na zwrot, miliony wzorów, "darmowa dostawa personalizacji").

Państwo spojrzą na okładkę tej książki (projekt graficzny i skład: Przemek Dębowski). Płócienna oprawa, czarny druk. Zaczynamy w prawym, lewym rogu. “Marcin Wicha Kierunek zwiedzania”, dynamiczna, filuterna strzałka i czarny kwadrat. Co Państwo myślą? Proszę się nie obawiać, każda opinia się liczy. Pan w okularach?

A może jednak w czasach postpandemicznych spacer po muzeum literatury, gdzie zapewne kiedyś wystawią książkę Wichy, trzeba sobie inaczej wyobrazić? Jako czynność czysto wirtualną, w której jest jakaś przestrzeń na ekranie i my nawigujący za pomocą myszki czy kursorów. I zaznaczone punkty, na które należy kliknąć, by usłyszeć czy przeczytać kuratorskie opisy. I na taki spacer zaprasza Marcin Wicha. “Na ścianie przy wejściu wisi portret: powiększona fotografia. (....) Urodził się w 1879. Reszta historii utonie w zamyśleniach i domysłach”. A nawet to nie jest pewne. A MOŻE JEDNAK W 1878? A twarz artysty? “Rysy Picassa są skarbem całej ludzkości”. Matisse już “nie ta liga”, a ta twarz, no cóż, “przykro powiedzieć”, ta twarz jest dziurawa. Tak zaczniemy spacer po - jak to piszą pewnie dalej kiepskie monografie - życiu i dziele Kazimierza Malewicza, autora rewolucji, która szybko została pochłonięta przez inne rewolucje i choć fascynuje, to wciąż wydaje się niezrozumiała. Książka Wichy to przypomnienie o tym, czemu powinniśmy pamiętać o rewolucjonistach i ich gestach, zwłaszcza w czasach, gdzie sztuka służy ideom pieniądza, rynku, władzy, miasta, ludzkości, nie potrafiąc służyć samej sobie. Negując samą siebie, podważając się.

Wicha traktuje tekst jak plastyczny budulec, przekomarzając się z czytelnikiem, któremu podsuwa niby odredaktorskie wtrącenia w rodzaju “Tutaj należałoby wstawić słowo o Lisickim”. Pozwalają one na łamanie reguł, nagłe wtrącenia całkiem obszernych fragmentów niekoniecznie bezpośrednio związanych z tematem wycieczki, powidoków chwilami odległych, choć atrakcyjnych w zakresie symbolicznym. Jak w izbie pamięci, gdzie zgromadzone artefakty z trudem ożywają opowiadane przez przewodnika bądź przewodniczkę, ale jednak próbują się wyrwać z gabloty, wyłamać gwóźdź, którym przybite zostają na wieczne spoglądanie w jedną stronę. To ryzykowna literacko gra, którą Wicha obłaskawia już na samym początku książki familiaryzując i ironizując swoje pisanie. Gdy zapędza się w pierwszym rozdziale w stylistyczne zabawy włączając w to trawestacje “Hymnu do miłości” ku czci architektury, pisze: “Przepraszam, to zabrzmi głupio, ojciec by mnie zabił za takie gadanie”. To pozwala z jednej strony narratorowi snucie nawet najbardziej ryzykownych, niekiedy - gdyby je wyodrębnić i traktować jako suwerenną część - wręcz kiczowatych rozważań o świecie swoich bohaterów, z drugiej - przypomina, że za tym wszystkim stoi cień ojca, który - gdyby żył - nie pozwoliłby na takie pisanie. Na literackie ryzyko, architektoniczne konstrukcje, szarganie praw wewnątrztekstowej logiki, wkładanie przypisy do tekstu i gry z nagłówkami, interpunkcją, znakiem i przestrzenią książki. Pomysłów na gry z tekstem i czytelnikiem Wicha ma jak bogaty właściciel cyrku na zaskoczenie widzów. Tylko, że w tym cyrku chodzi o naprawdę wysoką stawkę - o sztukę i jej sens, o prawo do eksperymentu i niepokorności, prawo do jednorazowego zmienienia świata i nieumiejętności poradzenia sobie z konsekwencjami tej zmiany. O prawo do uporu i stania przy swoim. O Kazimierza Malewicza, który był Polakiem.

Wicha zwraca uwagę na pewien bardzo suprematystyczny paradoks. Otóż im silniejsza, zamordystyczna, totalitarna władza, tym więcej miejsca w oficjalnej propagandzie dla rzeczy kruchych, zwiewnych i nietrwałych. Budowane z rozmachem sceny wielkich przedstawień, które niszczono tuż po wystawieniu i nasyceniu oka władzy, zespoły baletowe tak często spotykane na dworach zamożnych despotów, manufaktury porcelany zakładane przez tyranów. To jedna z piękniejszych opowieści Wichy, o tym, że “tłuc i rozbijać może każdy. Prawdziwa władza to przechowywanie. Władza nad porcelaną jest władzą nad śmiercią”. Może dlatego w opustoszałych domach po wojnie zawsze tyle tej potłuczonej porcelany znajdowano, jakby trzeba było wytłuczeniem zastawy podkreślić dzieło zniszczenia. Czy “forma znajdzie funkcję” jak pisze Wicha? Malewicz, który gdy rewolucje artystyczne przestały być dla władzy bezpieczne, znalazł pracę w jednej z fabryk porcelany, zaprojektował tylko jeden czajnik i wzór filiżanki. “Komplet nie wszedł do masowej produkcji, dzięki czemu wielu niewinnych ludzi uniknęło poparzenia wątkiem”.

Jak na książkę o awangardzie, jest Wicha miejscami zupełnie nieawangardowy. Ale czarny kwadrat na białym tle też został namalowany na płótnie, zatem ma prawo do tych klamr kompozycyjnych, rozpadania się narracji i wracania do wycieczki, leksykograficznych rozdzialików tak wyraźnie odróżniających się od płynnego i fascynującego tekstu. Fascynujące w tej książce jest to, jak autor sam walczy o prawo do niepoddawania się kryteriom i bawi formalnie. To też kolejna książka, po m.in. "Dwunaste" Springera pokazująca, że świat literatury non-fiction potrzebuje fikcji. Wicha nie jest rygorystycznym biografem, a kimś tworzącym na przecięciu eseju, apokryfu, biografii i autobiografii. Dla czytelnika ma to sporo zalet, choć nie zdziwię się jeśli będą Państwo trochę rozczarowani efektem, bo jest to książka dla Wichy równie osobista jak poprzednie, ale niekoniecznie osobista dla czytelników, których zwyczajnie intryguje raczej życie niż sztuka. Przywilejem artysty jest jednak nie zważać na to, tworzyć sztukę dla sztuki, literaturę dla piękna literatury i drwić wtedy, gdy ma się ochotę drwić i być poważnie śmiertelnym gdy wymaga tego śmiertelna powaga. Wtedy uchodzi nawet farba, która “podnosi bunt” na obrazie. Ożywa, “próbuje się ukryć, wykręcić, schować”.

Będzie czytany na wskroś, horyzontalnie i w rytmie tańca rosyjskiego. Malewicz podrabiał samego siebie, malując obrazy “z wczesnego okresu” w okresie późnym i antydatując je, uzupełniał własna biografię. Był w teraźniejszości i przeszłości, a jednocześnie chciał robić rewolucję, a więc zmieniać przyszłość. W tym sensie był trójwymiarowy, niezbyt suprematystyczny. A może był jeszcze inny Malewicz? Wielu ich w książce Wichy. Lektura “Kierunku zwiedzania” to fascynująca przygoda, pokazująca że można literaturę traktować jak sztukę, a nie wyrobnictwo. I największą ironią losu jest fakt, że książkę złożono krojem “Paperback”. Bo spodziewałbym się raczej kroju “Masterpiece”.

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Romansowa Teresa