Prószyński i S-ka, Dorota Malina, Celia Laskey
[RECENZJA] Celia Laskey, "Pod tęczą"
Skoro Miesiąc Dumy, to czas na tęczowe czytadło. “Pod tęczą” Celii Laskey spełnia wszystkie wymagania, które stawiam wobec porządnego czytadła - dość prosto napisana, z wyrazistymi osobami bohaterskimi, pokazująca w trochę przerysowany sposób homofobię w średnim amerykańskim mieście ale też opowiadająca o tym jakie są jej przyczyny i co trzeba zrobić, żeby choć niektórzy przejrzeli na oczy. Laskey, co mi się najbardziej podoba, nie traktuje osób LGBTQ jako “dobrych z natury”, a kłopotów “tęczowych” jako tylko i wyłącznie spowodowanych homofobią. Czasem po prostu wszyscy jesteśmy krótkowzroczni i egocentryczni, co źle się kończy.
Od razu zaznaczyć muszę, że występuję w “Pod tęczą” w stopce redakcyjnej jako “konsultacja”, bo wydawnictwo zgłosiło się do mnie po tęczowy imprimatur. Innymi słowy - czytałem przekład Doroty Maliny w poszukiwaniu niefortunności językowych, zwłaszcza że w kilku rozdziałach spotkacie osobę niebinarną, która używa języka neutralnego, czyli neutratywów. I trochę problemów znalazłem, ale też zmierzyłem się z tym jak trudno jest konsekwentnie stosować neutratywy w powieści, co było ciekawym doświadczeniem. Nie przynudzając - w książce są wszyscy - lesbijki, geje, queery, tęczowe małżeństwa i mnóstwo heteryków, z których niektórzy okazują się nie aż tak bardzo hetero. Czyli zwyczajny świat. I to mi się w powieści Laskey podoba, że choć wymyśla dość karkołomną sytuację, o której za chwilę, to udaje się jej opowiedzieć o osobach LGBT jako o zwykłych ludziach, którzy nie mają supermocy, nie zawsze są bohaterscy, a nawet najbardziej aktywni, wyoutowani i aktywistycznie zmotywowani mają swoje ciemne strony. Koniec tylko dobrych gejów w powieściach popularnych!
“Heterowstyd. Wstyd przed ujawnieniem swojego heteroseksualizmu homoseksualnej matce, która marzy o córce lesbijce”. To właśnie czuje Avery, piętnastoletnia heteryczka, “wychowywana na modelową lesbijkę”, jak - ironicznie - sama mówi. Odpowiednia dawka feministycznych teorii i wpajane od dzieciństwa zamiłowanie do flaneli na nic się zdały. Avery jest hetero i razem z bratem, Corym przenosi się z Los Angeles do Big Burr w stanie Kansas (czyt. “na skraj cywilizacji”, lub jak mówi bohaterka - “do krocza Ameryki”). To właśnie tam, w najbardziej homofobicznym mieście Stanów Zjednoczonych (jak wyszło z badań amerykańskich naukowców), jej matki postanowiły w praktyce pokazać jakie cuda może sprawić organizacja Acceptance Across America. Grupa zadaniowa złożona z kilku nienormatywnych osób postanawia na kilka lat przenieść się do Big Burr, by krzewić tolerancję, uczyć o odmienności i po prostu żyć wśród homofobów. Avery nikt o zdanie nie pytał i pewnie dlatego dziewczyna postanawia w nowej szkole nie ujawniać, że jest córką dwóch kobiet. Gdy jej szkolni koledzy i koleżanki postanowią zaatakować dom “lesb”, Avery nie zdobędzie się na odwagę i nie stanie po stronie rodziców.
Laskey w ciekawy sposób już na tym przykładzie pokazuje jak działa homofobia i jakie są je skutki dla tęczowych rodzin. A takich sytuacji i wydarzeń będzie w tej książce dużo więcej, a ich konsekwencje będą momentami naprawdę tragiczne. Z drugiej strony jest to też opowieść o tym, że konsekwentne działania na rzecz poprawy sytuacji, zbliżenie się między lokalną społecznością a “tęczowymi” osobami działającymi jest możliwe, ale trudne. Homofobia ma swoje źródła nie tylko w religii, przywiązaniu do stereotypów i uproszczeń czy konserwatywnego “stylu życia”, ale i osobistych problemach z seksualnością. Dlatego będziemy w “Pod tęczą” świadkować kilku zaskakującym coming-outom.
Oczywiście sam pomysł na fabułę i postaci występujące w “Pod tęczą” są przerysowane i wyostrzone, a napięcia pomiędzy osobami bohaterskimi są skonstruowane w oczywisty i przewidywalny sposób, Laskey nie pisze w końcu powieści psychologicznej z wysokiej półki, a porządne czytadło, które dobrze będzie się czytało w pociągu czy na leżaku. Warto dać tej książce jednak szansę, nawet jak na hasło “czytadło” spogląda się niepewnie - Laskey pozwala sobie na coś, co jest dzisiaj trudne, bo każda grupa prześladowana czy mniejszościowa ma trudności z zaakceptowaniem własnych wad i przyglądaniu się im na trochę przejaskrawionym obrazku. A przecież skoro Miesiąc Dumy, to czas też poznać samych siebie.
Przy okazji pracy nad “Pod tęczą” czytałem amerykańskie recenzje i to było dość niezwykłe - poza zachwytami, czy bardzo pozytywnymi recenzjami książka nie podobała się osobom, które widziały w niej już zbyt uproszczoną wizję świata, za mało postępową czy wciąż tłumaczącą heterykom świat queerów. I osoby autorskie tych opinii poniekąd mają rację - tylko że w Polsce jesteśmy w innym miejscu, rozciągnięci pomiędzy epoką przedempancypacyjną, gdzie najważniejsze jest stosowanie strategii uniku i kamuflażu, emancypacyjną w której tęczowa flaga zastępuje wyznanie wiary i postemancypacyjną, w której na hasło “znowu książka o lesbijkach” i “jestem gejem, więc mam obowiązki gejowskie” ziewasz znudzono i wracasz do lektury Stendhala. W takim kraju “Pod tęczą” może być bardzo przydatne. Warto spróbować.
Skomentuj posta