Wysoki zamek, Krzysztof Fedorowicz
[RECENZJA] Krzysztof Fedorowicz, "Zaświaty"
Wystarczyło, że napisałem do P., że za dużo ostatnio chwalę i czas na jakąś złą książkę, a licho w postaci zaskakującej, bo nominacji do Literackiej Nagrody Nike takową mi podesłało.
Choć prawdą jest, że samą książkę, "Zaświaty" wysłał mi onegdaj autor w akompaniamencie dwóch win, które wciąż kurzą się w mojej piwniczce, za która robi szafka w kuchni. Takie prezenty są bardziej kłopotliwe niż miłe i od razu wpisuję w rejestr przyjętych dóbr.
Próbowałem - książkę - napocząć dwukrotnie, za każdym razem nie przebijając się przez piątą stronę. Tym razem jednak się zmotywowalem i przyjąłem wyzwanie Fedorowicza, choć nie jestem "smakoszem dobrego wina", jak pisze na skrzydełku książki Karol Maliszewski, dodając, że to książka właśnie dla nich. Cóż, jeśli czymś mnie można jeszcze dodatkowo odstraszyć przed jakąkolwiek lekturą, to właśnie pisaniem, że coś jest dla "smakoszy".
Mimo dobrych chęci i pozytywnego nastawienia do czytania opowieści dziejącej się na Ziemiach Odzyskanych, bo ja bardzo lubię wszystkie próby przepracowania polsko-śląsko-niemieckiej historii, niestety lektura “Zaświatów” była dla mnie torturą. Nowoczesną, bo w przyjemnym otoczeniu i niepowodującą długotrwałych uszkodzeń na ciele i umyśle, ale jednak torturą. Pretensjonalność kwiecistych wywodów Krzysztofa Fedorowicza może byłaby znośna w opisie smaku wina, ale w dawce tak potężnej może powodować kaca, jakiego nie dadzą nawet litry wybornego rieslinga.
--
"Zaświaty" przemieszczając się w czasie, mimo mnóstwa dygresji i skoków w bok, próbują opowiedzieć historię zafascynowanych uprawą wina ludzi mieszkających w okolicach Zielonej Góry. Naszym przewodnikiem po czasach i miejscach Fedorowicz uczynił Augusta Gremplera, twórcę słynnego wina, który - przynajmniej w książce - nie umarł w XIX wieku. Książka niestety dość szybko staje się nieudaną wariacją na temat "Biegunów" i “Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk (będzie Szechina i narrator patrzący jak Jenta z góry na współtowarzyszy) przyprawioną zamiłowaniem (i rzeczywistym znawstwem) w kwestiach winiarskich. To, co miało być eposem jest chaosem, a to co miało być poezją przytłacza jak zapach lilii w cmentarnej kaplicy.
Jak przystało na książkę napisaną przez mężczyznę i polecaną przez trzech innych mężczyzn na okładce, osoba którą poznajemy na pierwszych stronach tego dzieła jest, brawo zgadliście i zgadłyście - mężczyzną. A raczej noworodkiem, bo August Grempler właśnie się rodzi. Narrator przygląda się będącej w połogu Dorocie i zauważa "czerwone nabiegłe krwią usta" i "piersi powoli podnoszącej się i opadające, jak morze". Do tego "bezkres, gładkość ciała". Tak, bo poród to rzeczywiście seksowne usta i piękno gładkiego ciała. Ale co powiedzieć o narratorze, który uważa, że można "kciuk kłaść na waginie", co jest możliwe tylko przy jakiejś co bardziej makabrycznej sekcji zwłok. Kciuk można przyciskać, można nim dotykać waginy, ale żeby go kłaść na waginie to trzeba się natrudzić. Albo nie umieć w opisy erotyczne, które u Fedorowicza są ezoterycznie wspaniałym doświadczeniem, takim z gatunku tych, co to w ich trakcie zapach lawendy unosi się nad kochankami, a sarenki w pobliskim lesie klaszczą w kopytka.
Książki, w których kobiety "trzepoczą powiekami, przypominając motyla" podobnie jak książki, w których kilku facetów rozmawia o kobietach bez udziału kobiet nie są książkami wartymi naszej uwagi. Choć gdy czytamy, że "Elisabeth nie opuszcza mojej głowy. Jakby usiadła na niej", to przynajmniej możemy uruchomić wyobraźnię i efekt komiczny gotowy.
Jak ja “lubię”, gdy pisarze najwięcej uwagi poświęcają torturowaniu kobiecego ciała. To się dopiero dobrze opisuje! Fedorowicz nie odmówił sobie tej przyjemności i torturuje podejrzaną o czary Elisabeth, przy czym udaje mu się zaangażować w to również czytelnika. Współodczuwałem. Tylko mnie nie torturował kat Scribanus, tylko ziomek o bardziej swojskim nazwisku. Przy tej okazji narrator, fikcyjny autor siedemnastowiecznego dziennika, Adam Seydel zdradzi się nam z całkiem współczesnym myśleniem i wspomni o paleniu Żydów w stodole oraz zanalizuje procesy o czarostwo na modłę współczesnej nam, a nie Seydelowi, antropologii.
Czego tu nie znajdziecie...
Fatalne w książce Fedorowicza są dialogi - ludzie w tej książce nie mówią, a wygłaszają kwestie. Ich rozmowy są pełne informacji przekazywanych czytelnikowi. Niekiedy rozmawiają ze sobą Wikipedią, np. gdy na stronie 80 jeden z mężczyzn mówi:
"Mam tam [w Gubinie] jeszcze kuzyna, Johanna Franckego, syna siostry mego ojca"
to jego towarzysz dopowiada:
"Słowa pieśni 'Jesu, mein Freude", śpiewanej w zborach w Grûnbergu (...) są autorstwa Franckego. Melodię skomponował inny gubińczyk, Johann Crüger, autor śpiewnika…
Tak ludzie nie rozmawiają! No chyba, że na egzaminie z muzyki siedemnastego wieku.
Ale co poradzić na to, gdy dwie strony dalej bohater jednak zna język polski i pochyla się nad "Jezu, ma radości" Johanna "Francke" o odmianie tym razem zapominając. A to wszystko znajdziemy w rozdziale - przypomnijmy - będącym dziennikiem Adama Seydela pisanym ponoć w 1663 roku. Absurdalny, mieszający epoki i stylizację język Fedorowicza zupełnie nie trafia w rejestry literackie, jak choćby w suchych wyliczankach genealogicznych, które autor podsumowuje: “Gąszcz imion i dat zaburza percepcję”. No, też mi odkrycie. Ale co poradzić, gdy autor tratuje czytelników jak durniów i np. przypomina, że w czasach jednego z jego bohaterów “nie było płyt, kaset, szpul i radia”. No i po co mi to zdanie?
Jedyna ciekawa historia, którą znalazłem u Fedorowicza opowiada o wyprawie Georga Kalleske i jego rodziny do Australii. I choć główny bohater tej historii w biodrach swojej Doroty będzie odkrywał kształty kontynentu, a w jej ciele go poskramiał (ah, te masturbacyjne fragmenty o winiarkach “mających moc akuszerki” grzecznie idących za swoim panem), to jednak sama opowieść o emigracji z Grunbergu na Antypody i zakładanie tam winnic doprawiona religijnym rebelianctwem była na tyle ciekawa, że kibicowałem i nie chciało mi się sprawdzać, czy to ma historycznie jakiś korpusik, ręce i nogi. To była opowieść. W przeciwieństwie do dziesiątków urywków, które z trudem składały się na historię do wytrzymania podczas lektury.
Fedorowicz jest fascynatem tego, o czym pisze (pod koniec książki nawet opisze etykietę wina przez siebie wyprodukowanego i pochwali się, że świetnie sprzedawało się podczas pandemii, co nie jest niczym złym - sprzedaż i chwalenie się - ale nie czyni literatury), ale to taka fascynacja kogoś, kto ma dawną mapę, wie całkiem nieźle co-gdzie-było i co-gdzie-stało i próbuje przemieścić swoich bohaterów z punktu a do punktu b dokładnie opisując co miną. Takich podróżniczych wyliczeń w “Zaświatach” jest mnóstwo i kompletnie nie wiadomo po co mamy nimi podążać. “Księżyc pachnie snem”, jak pisze autor na początku, a ja byłem snem czytając zbyt dokładne topograficznie opisy podróży bohaterów “Zaświatów” po zielonogórskich okolicach.
"Zaświaty" to książka, w której głos mają prawie wyłącznie mężczyźni, mówiący o kobietach. To my już w literaturze znamy. Gdyby Fedorowicz napisał coś bardziej przytomnego, jakiś esej o winie, Zielonej Górze i Śląsku, nie silił się na formę powieści zapatrzonej w dokonania Tokarczuk, a redakcja w tej książce powstrzymała go przed niektórymi mieliznami - czytałbym jeszcze, bo ma facet wiedzę i nawet jakiś język, ale w formę nie trafił. To, co miało być poetyckie było dla mnie często kiczem, to co miało być reporterskie było nudne, a główny bohater, który ma w sobie coś z Bułhakowa zbyt mi ginął, bym przywiązywał się do niego bardziej.
“Zaświaty” z pewnością komuś się podobają, ale na szczęście nie wszyscy musimy myśleć i czytać podobnie, to nie podstawówka, a dojrzałość. Ja po dwóch dniach udręki z ulgą odkładam na stosik książek, których nie polecę nawet po drugim winie.
Skomentuj posta