Cyranka, Łukasz Barys
[RECENZJA] Łukasz Barys, "Kości, które nosisz w kieszeni"
Gdybyście mieli na targach książki kupić tylko jedną książkę (no dalej, pooszukujmy się, że potrafimy kupić JEDNĄ książkę) to niech to będą “Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa.
To niezbyt obszerna, bo licząca zaledwie 130 stron powieść, w której nie ma zbędnych słów i zdań. Barys fantastycznie używa języka, który jest tu zarówno poetycki, jak i brutalnie dosadny. Do tego robi z literaturą to, co uwielbiam - tworzy świat, w którym czytelnik się odnajduje, w który chce się zagłębiać i sympatyzuje z większością pojawiających się w nim bohaterów i bohaterek. Świat tragiczny, ale opowiadany w sposób pełen empatii, z czułością i zrozumieniem. A nawet ironią.
Mama Uli “śpi po pracy w markecie, babcia śpi przez zniedołężnienie”, a na bohaterkę i narratorkę powieści Barysa “spada zaciąganie siostry do kąpieli”. Mama pracuje w Biedronce i “choć starała się zapewnić nam przyszłość, to nie miała środków na pozalekcyjny rozwój zainteresowań”, mówi główna bohaterka, która “sadząc kwiatki, rozmyślała o kościach”. Fantastycznie skonstruowany jest powtarzający się tu motyw kości - zwierzęcych trupów, wizyt na cmentarzu, które były jedynymi zajęciami pozalekcyjnymi dla trójki dzieciaków, trzaskających w babcinym ciele. Biednym ludziom we współczesnym świecie bliżej do tego ukrytego, wypartego świata śmierci, zdaje się mówić autor. Bo wciąż walczą o przetrwanie, są niezauważalni dla otoczenia, lub - podobnie jak śmierć - wypierani z przestrzeni publicznej. Dlatego Ula najlepiej czuje się na pabianickim cmentarzu, wyobrażając sobie dawne losy co lepiej wyrzeźbionych zmarłych.
Książka Barysa poza opowieścią o rodzinie Uli to intrygujące i zaskakujące opowieści, które zaludniają świetnie skonstruowane postaci drugoplanowe jak “meliniara” Wacia, przy której babcia Uli mimo swojego zniedołężnienia i charczących płuc czuje się jak królowa. “Wacia miała kiełbie we łbie i cementową zasmażkę zamiast mózgu” i przypominała “kulkę mięsa, ociekała tłuszczem, miała czerwoną twarz i resztkę włosów na czubku głowy, usta wydęte jak rybi pyszczek”. Bita przez syna, wdowa po mężu i trzech innych partnerach, jedynie w domu Uli znajdowała miejsce do ogrzania się i wygadania, a raczej jak dosadnie ujmuje to Ula, “pierdolenia”.
To Wacia przynosi wieści o śmierci Baranowskiego Fabiana, chłopaka z zamożnej lekarskiej rodziny, w którym zakochuje się - post mortem - Ula. Będzie szukać jego zdjęć w nekrologach i wspomnieniach, dzięki czemu po raz pierwszy dostąpi zaszczytu nabycia lokalnej gazety, na którą musi przeznaczyć swoje oszczędności. Ula wykleja zeszyt do religii zdjęciami samobójcy, zastępując nim “papieża-polaka”. “(...) każdemu wolna wola w wyborze świętych”, mówi narratorka. Barys doskonale pokazuje, że pieniądz - także gdy się go nie ma - może stać się religią, a makabryczna i niepokojąca trochę opowieść o miłości do martwego Baranowskiego Fabiana zostaje z czytelnikiem na długo. To zresztą cecha wszystkich epizodów opowiedzianych w “Kościach…” - z jednej strony są niezwykle realistyczne, ale gdzieś tak podskórnie, dzięki bogatemu językowi, wydają się wypełnione jakąś aurą magii.
Barys pisze, że “życie idzie przed śmiercią w orszaku potrzeb” (co jest zdaniem po prostu wspaniałym) i opisuje je bez znieczulenia. Porażającą biedę, wyobcowanie ludzi, którzy “pod koniec dnia zostawali kulą”. O co chodzi w tej metaforze? Pamiętacie zabawy z plasteliną? Ten moment, gdy już wszystkie kawałki gumowatej masy połączyły się w jedną, brudnozieloną kulę? Tak właśnie czują się bohaterowie powieści Barysa. To i tak pozytywna metafora, bo w takiej kuli można zniknąć, rozpłynąć się, nie trzeba chodzić po ziemi i zawadzać innym.
W tej niezwykle bogatej powieści znajdziemy się też na cmentarzu żydowskim, na którym Adrian przeleciał Iwonę, bo “ma dziadka i braci w mieszkaniu”, poznamy tatuśka, który na trochę dłużej zadomowi się w pabianickim mieszkaniu i pójdziemy z Ulą na poszukiwanie domu Baranowskiego Fabiana. To świat, w którym nawet Tereska z filmu “Cześć, Tereska” jest gwiazdą, zwłaszcza że matkę jej zjadł amstaf, co tylko wzmocniło lokalną legendę. Ciekawe, że Barys nawiązuje do najsłynniejszego przedstawienia pabianickiej biedoty, bo czytając “Kości…” miałem wrażenie, że robi w książce wszystko to, co nie udało się w filmie sprzed dwudziestu lat - zamiast epatować biedą, próbuje ją zrozumieć, opowiedzieć już inaczej, nie jako stan tragiczny, nad którym można tylko załamywać ręce i lać łzy, ale stan, w którym ludzie po prostu jakoś żyją i jakoś z tym życiem sobie radzą - raczej gorzej niż lepiej, ale to jest ich świat. I jako taki wymaga zrozumienia.
Dzięki bogatej metaforyce, zbliżaniu się do schulzowskiej baśni, ale i ciętej ironii, Barys napisał jedną z najciekawszych książek jakie od dawna czytałem. Taką książkę, która pochłania, nie pozwala się odłożyć, ale też nie przytłacza. Ciekawie się czyta “Kości…” mając w głowie “Niepokój przychodzi o zmierzchu” Rijneveld - obie książki mówią o biedzie i dzieciach, które muszą radzić sobie same, o przemocy małych społeczności. Rijneveld i Barys stosują podobne zabiegi narracyjne, a ich powieści są wypełnione symboliką, cielesnością i zwierzęcością. Jeśli zastanawialiśmy się nad tym,czyja perspektywa jest tą najbardziej nieopowiedzianą, nieznaną, to okazuje się, że jest to perspektywa dziecka. Fikcja pozwala nam wniknąć w nią i choć często są to próby bardzo nieudane, to bywają i wybitne. To jedna z nich.
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam - porwie was ta lektura.
Dioniza
09.09.2021 15:55
papież - Polak