Łukasz Zawada, Filtry

[RECENZJA] Łukasz Zawada, "Wydatki"

Krótko podsumowując - "Wydatki" Zawady to jałowy bieg, niby jest śmiesznie, niby ostro i ciekawie formalnie, ale w finale niewiele z tego zostaje. A teraz kilka słów więcej.

Nigdy bym nie przypuszczał, że nominowanie Łukasza Zawady do Paszportu “Polityki” będzie miało takie konsekwencje. Niezdolność do wyobrażenia sobie takich efektów własnej pracy sprawia, że nigdy nie sięgnę po pisanie fikcji. W wyniku nominacji Zawada bowiem był na “Paszportach” i swoją nową książkę, “Wydatki” zaczął od całkiem udanego pastiszu gali nagrody. A raczej od spotkania z naczelnym tygodnika w modnej i nie taniej warszawskiej restauracji.

Sporo uwagi w tym pseudoautobiograficznym rozdziale Zawada poświęca instytucji nagród, ale i potrzebom pisarza, który nie wyobrażał sobie, by mógł tworzyć na czymkolwiek innym niż najnowszy model MacBooka. Obrywa się tu wszystkim dość sprawiedliwie, a dla czytelnika szukającego nie tylko środowiskowych sensacji (większość z opisanych to dość odgrzewane kotlety, mamy swoje nowe skandale) będą “Paszporty” lekturą gorzko-zabawną. Zawada-bohater marzy o spotkaniu “bigfiszów”, którzy sfinansują jego kolejne dzieła (“może saga rodzinna w stylu ‘Buddenbrooków’?”) i życie na odpowiedniej stopie (w końcu wykosztował się na garnitur na galę).

O gargantuicznej przesadzie tego rozdziału świadczy choćby fakt, że na tych fikcyjnych Paszportach podaje się homary na półmiskach ze złota, co szczęśliwie nigdy nie miało miejsca na prawdziwej imprezie, gdzie wino zawsze kończy się za szybko. Nasz bohater Paszportu - podobnie jak prawdziwy Zawada - nie dostaje przez co czuje się oszukany. Szuka ukojenia - “najchętniej w ramionach jakiejś osiemdziesięcioletniej dzierlatki” - ale starszych dzierlatek i dziaduszków z kontami w szwajcarskim banku poskąpiło na gali nagrody. Jak sobie poradzić z tym, że nasz bohater nie zanurzy się w wannie wypełnionej banknotami z porządnymi nominałami? Czy jest nadzieja? “Czy tylko zgon jest pewny?” - pyta Zawada-narrator. Jest, z pewnością.

“Paszporty” są przygrywką do kolejnego, sowizdrzalskiego tekstu, “Kursu kreatywnego pisania”. To “przyspieszony kurs” pozwalający czytelnikom i wyobrażonym jego słuchaczom zapoznać się z “podstawami ogólnopisarskiej wrażliwości i większością kluczowych chwytów”. Wykładowczyni jest pisarką sprawną i pokazuje jak można poruszać się w gąszczach fikcji, ale przy okazji dokonuje totalnej krytyki polskiej krytyki literackiej, nagród, sprzedawców, promotorów, wydawców i wszystkich, którzy na jej drodze stanęli.

To byłby całkiem udany diss na polski światek literacki, bo Zawada ciekawie kompiluje w nim wszystkie znane nam już od dawna zarzuty, a jego bohaterką ewidentnie wypełnia frustracja, rozżalenie i niespełnione ambicje, czyli coś, co jest przykrą rzeczywistością bardzo wielu twórców i twórczyń nie tylko w kraju nad Wisłą. Więc mamy tu takie zarzuty jak to, że blogerzy i krytycy książek nie czytają, “książki to dla nich tylko pretekst”, “mówią, co im ślina na język przyniesienie, najczęściej bez żadnych kompetencji, bo mogą, bo są absolutnie bezkarni, absolutnie bezideowi”. Autorka wręcz nienawidzi reporterów i literatury faktu, bo “to uboga krewna fikcji, wymyślona przez tych mniej zdolnych i te mniej zdolne”, a “im bardziej skarlałe państwo, społeczność, tym mocniej ceni prawdę i literaturę faktu”.

Dostaje się gazetom, które puszczają prostackie acz sprytnie napisane teksty, biografom (“każda biografia jest tożsama z laurką”), a także samym pisarzom i pisarkom, którzy wierzą w to, że mają coś do powiedzenia. “Wybitni ludzie, zwłaszcza pisarki i pisarze (...) rzadko kiedy potrafią się wysławiać w sposób zajmujący”, pisze autorka “Kursu kreatywnego pisania”. Jej zdaniem, żeby być pisarzem trzeba być odpornym “na bycie poniżanym, upadlanym”. Czytelnikom też się dostaje - “muszą mieć bowiem poczucie, że dobrze wydali pieniądze. Że dostali dużo i tanio”.

I tak dalej, i tak dalej. A tym refleksjom towarzyszy opowieść o pisaniu, tworzeniu fikcji, ciekawie udająca prawdziwy (i dobry) podręcznik pisania, który ma na celu raczej zniechęcić do pisania niż podejmowania tej rękawicy. “Napisać dziś poważną książkę, to być kompletnie niepoważnym, ślepym, to być ignorantką lub ignorantem”, mówi bohaterka książki Zawady.

Pisarze polscy “na niczym się nie znają, nawet na literaturze”, a jak już im się coś napisze to powinni unikać nagród, zwłaszcza Nike, która to jest “najperfidnijsza”, bo przyznawana w przemyślnym “dystansie od Bożego Narodzenia”. Na “Wyborczą” tradycyjnie już “nie da się patrzeć”, Nobel też jest do kitu, ale za to zerżnięcie fragmentu z Masłowskiej jest najwyraźniej ok. Taki to wykład. Momentami kojarzący się z Queneau, ale jednak

Gdy już przez to się przebrnie, co wbrew pozorom wcale to nie jest proste, bo Zawada przesadza z rozbudowaniem tego wykładu i narzekań, zwyczajnie przynudzając, czas na “365 dni, 42923 złote i 45 groszy” Łukasza Zawady, czyli pięćdziesiąt stron codziennych wydatków, podesłany autorce wykładu z rozdziału drugiego przez “Łukasza Zawadę, absolwenta” jej kursu.

Ten “całoroczny przekrój marnego ludzkiego żywota” czyta się chwilami całkiem ciekawie (np. fikcyjny Zawada rzuca palenie, ale też trochę ćpa), ale wydaje się to jednak być trochę wszystko naciągane i jednak “robiące objętość”. Miesiąc z życia Zawady by mi w zupełności wystarczył.

Czwarty rozdział “Wydatków” to opowieść wydawcy odpisującego na propozycję wydawniczą i zastanawiającego się nad kondycją kultury we współczesnym świecie, a finałem końca jego tragikomiczna mowa nad grobem fikcyjnego Zawady, autokomentarz i wykład postawy twórczej, z nieszczególnie radosnymi wnioskami.

Zawada w “Wydatkach” cały czas się asekuruje wygłaszając autokomentarze do tego, co napisał. Ta postmodernistyczna gra z tekstem, podmiotem i prawdziwym autorem pod koniec książki rozczarowuje samego autora. Pytanie, które powstaje po lekturze tej książki brzmi - po co to właściwie czytamy? Czy pod zasłoną z groteski, przerysowania i ironii Zawada powiedział cokolwiek nowego o miejscu, w którym sam się znalazł? To bardzo populistyczna książka - czytelnicy zawsze będą zachwyceni krytyką wszystkiego, potępianiem w czambuł, a jednocześnie zawsze będą szanować autora, który jest taki “szczery”, że aż sam siebie podważa.

Pod warstwą łatwej do odczytania i przefiltrowania przesady, Zawada zaznacza wiele ciekawych punktów do dyskusji o tzw. “polu literackim”, ale nic za tym nie idzie, a “Wydatki” wydają się finalnie sztuką dla sztuki, igraszką, która traci całą swoją krytyczną siłę i staje się przedmiotem.

Pisze Zawada w drugim rozdziale “Wydatków”, że “pisanie to zacieranie śladów oszustwa”. Czytając książkę Zawady miałem wrażenie, że biorę udział właśnie w takim oszustwie - książce, która ma być o czymś wielkim, a okazuje się opowieścią o wszystkim i w efekcie o niczym, jałową w tym, co z sobą przynosi, a już na pewno nie nowatorską, bo my te gry dobrze znamy z Pereca, Queneau czy Calvina.

Po lekturze “Wydatków” czuję się jakby ktoś mnie zaprosił do dawno zamkniętej piaskownicy, w której choć dobrze się bawię, to trudno mi nie zauważyć, że wszystkie sprzęty porosły już mchy, a piasek w piaskownicy zamienił się w brudną breję.
 

Skomentuj posta

Proszę odpowiedzieć na pytanie: Ile fajerek w hecy?